Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/685

Ta strona została skorygowana.

— Nie masz mi za złe żem cię zbudził tak rano i że przyśpieszyłem chwilę naszego wyjazdu? zapytał Rudolf z uśmiechem.
— O! nie, mój ojcze, ranek tak piękny...
Marja schyliła się, ojciec ucałował ją czule.
W tej to chwili pojazd wjechawszy w tłum ludu, zaczął posuwać się bardzo wolno.
Rudolf zdziwiony spuścił okno i po niemiecku spytał sługę idącego przy drzwiczkach:
— Co to jest, Franc? Co za tumult?
— Mości książę, ciżba tak wielka, że konie dalej iść nie mogą.
— Skądże takie zbiegowisko?
— Mości książę, słyszę, że tu niedaleko mają teraz gilotynować jakieś kobiety.
— Franc, rozkaż pocztyljonom zawrócić.
Sługa nie mógł dalej mówić. Tłum rozjuszany krwawemu przechwałkami Szkieleta i Mikołaja, nagle otoczył pojazd. Mimo gróźb i usiłowań pocztyljonów, zatrzymano konie i Rudolf ujrzał ze wszech stron otaczające go twarze straszne, dzikie, groźne.
— Ojcze, strzeż się! — wołała Marja.
— Czyś ty pan? — zapytał Szkielet, wsunąwszy ohydny łeb aż do pojazdu.
Rudolf odpowiedział ozięble:
— Czemu zatrzymujecie pojazd?
— Bo się nam tak podoba, — odparł Szkielet, kładąc kościste ręce na drzwiczkach — wczoraj ty gniotłeś pospólstwo, dziś pospólstwo ciebie zgniecie, jeśli się ruszysz.
— Ojcze, zginęliśmy — szepnęła Marja pocichu.
Rudolfowi nie stało cierpliwości, niespokojny o Marję, której przestrach wzrastał z każdą chwilą, wiedząc, że śmiałością ukróci zuchwałość nędznika, wyskoczył z pojazdu żeby schwycić Szkieleta za gardło. Zbójca cofnął się, sięgnął z kieszeni długi nóż w formie sztyletu i rzuci; się na Rudolfa.