derstwo... Ty umrzesz... przez wzgląd na żonę i syna ocalę cię od rusztowania... Rozgłosimy, że w obronie życia swojego zostałeś zabity... Przygotuj się... broń nabita.
Bakałarz, w mniemaniu, że godzina ostatnia wybiła, drżał konwulsyjnie, usta mu zbielały; ledwie zdołał wyjąkać:
— Przebaczenia!
— Dla ciebie niema przebaczenia. Jeżeli tu nie umrzesz, czaka cię rusztowanie...
— Wolę zginąć na rusztowaniu... przynajmniej jeszcze ze dwa miesiące pożyję... Cóż to panu szkodzi, skoro mnie kara nie, minie?!
— Ale twoja żona... twój syn... noszą twoje nazwisko.
— Moje nazwisko już jest sbańbione... A prawo nie dozwala nikomu być sędzią we własnej sprawie.
— Prawo!... Śmiesz odwoływać się do prawa, ty! ty, co od dwudziestu lat prowadzisz otwartą wojnę ze społeczeństwem?
— Przynajmniej daruj mi życie! przez litość!
— Czy powiesz mi, gdzie twój syn?
— Powiem... powiem wszystko, co wiem.
— Wyjawisz mi rodziców biednej dziewczyny?
— Papiery w moim pularesie wskażą ślad umożliwiający wynalezienie ich. Zdaje się, że matka jej jest wielką damą...
— Gdzie jest twój syn?
— Oddałem go jednemu z moich towarzyszy, który zdołał uciec, kiedy mnie przytrzymano... Ten wychował go, kazał nauczyć buhalterji i umieścił przy bankierze.
— Przerażasz mnie, — rzekł Rudolf ze zgrozą; — są zbrodnie, których się nawet nie domyślałem. Dlaczego umieściłeś syna u bankiera?
— Ażeby zostawał z nami w porozumieniu... i zyskawszy zaufanie bankiera... mógł podpisywać jego imię.
— Mój Boże! tak poprowadziłeś syna... syna!
Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/85
Ta strona została skorygowana.