Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

— Dobrze. Przynieść nóż, tylko ostry i mocny. Do pioruna! panie Rudolfie, — zawołał, zdejmując spiesznie surdut i zawijając rękawy od koszuli, — to mi przypomina młode lata. Zobaczysz pan, jak umiem pracować... Chciałbym już być przy robocie... Z takim nożem nie zląkłbym się najdzikszego wołu! — Szuryner w zapale wywijał nożem w powietrzu. Oczy mu krwią nabiegły, zwierzęce popędy odezwały się w nim z całą mocą.
Szlachtuz stał w kącie podwórza, ciemny, sklepiony, z kamienną posadzką. Czeladnik przyprowadził barana i zapytał, czy ma go przywiązać.
— A to naco? A od czego mam kolana! Ścisnę go... Daj mi, skopa; a sam idź do sklepu.
Czeladnik się oddalił; Rudolf został sam z Szurynerem; patrzył na niego z uwagą, prawie z trwogą.
— O! to niedługo będzie, do pioruna! Chodź tu, kochanku, odrazu cię zabiję. — Zapomniał zupełnie o Rudolfie, z dziką radością wniósł skopa do szlachtuza, jak wilk zdobycz do jamy.
W szlachtuzie było ciemno, tylko z okna światło padało zgóry na ostre rysy, białe włosy i rude faworyty Szurynera. Skop jęknął żałośnie, podniósł gasnący wzrok na Szurynera i dwie strugi krwi prysły na twarz rzeźnika. Ten jęk, to spojrzenie, ta krew, do której miał odrazę, okropnie podziałały na Szurynera, nóż mu, z rąk wypadł, zsiniał, wykrzywiła się twarz krwią obryzgana, oczy mu kołem stanęły, włosy się na głowie podniosły; zawołał stłumionym głosem:
— O! sierżant, sierżant.
Rudolf podbiegł ku niemu.
— O! tam... tam... sierżant!... — powtarzał Szuryner, ciągle się cofając i dzikiem, osłupiałem okiem pokazywał palcem niewidzialną marę. Rzucił się wgłąb szlachtuza w najciemniejsze miejsce, jakby chciał uciec przed strasznem widziadłem...