Jakżeż się dotkną moje owych dłoni,
Które czerwone wracają, nie z wojny,
Lecz z winobrania pośród żył umarłych
Mężów, mych braci? Jakżeż one zmyją
Plamę nie z biesiad wesołych, lecz z wina,
Które przenigdy nie weseli? Jakżeż,
Schwyciwszy rękę moją, będą mogły
Pomieszać krew mą ze swą krwią? Lub mogęż
Powiedzieć „synu“, nie będąc już siostrą?
Czyż nie będziemy dzień i noc siedzieli,
Nienawidzący się wzajem, snujący
Myśli, przegodne nienawiści? Z okiem
Czyż nie będziemy żyli zawstydzonem,
Ziemi trwożliwą dotykając stopą,
Jedno i drugie — nie czyniąc wyrzutów,
A jednak winę czujące — bez słowa
Wspólnych oskarżeń? Mamże ja pozwolić,
Byś żył, mam patrzeć, jak urastasz w siłę,
Słyszeć, jak ludzie wielbią mnie za ciebie,
Podczas, gdy tamtych, którym żyć nie dałeś,
Nikt tu już sławić nie będzie? Czyż mają
Leżeć, przez ciebie, bezwładni, umarli
I niekochani przez nikogo? Wielce
Byli mi słodcy za życia, me serce
Ciągnęło ku nim — syte było wówczas,
Gdy dziś jest głodne. Brak mi tych umarłych
Będzie do chwili, kiedy sama umrę.
Wszystko się może odnawiać — i ludzie!
Strona:PL Swinburne - Atalanta w Kalydonie.djvu/94
Ta strona została przepisana.