z busolami, sondami, nieoglądanemi dotąd nigdy narzędziami, proszeni są o nierozdzieranie szat i zachowywanie możliwie najheroiczniejszego spokoju. Żadna krzywda, dalibóg, nie stanie się Mickiewiczowi. A wyładowanie krytyczno-analitycznej energji pokolenia poromantycznego, porozbiorowego, nastąpić musi.
Jest to jakby wiekuiste prawo natury, którego jeszcze nie potrafił złamać żaden z największych nawet nad-ludzi.
Oto ideowa kwintensencja mistrzowskiego essai Boya-Żeleńskiego o Mickiewiczu. Z solidnego jest dębu, z głębokiej znajomości Mickiewiczowskiego dzieła i żywota — tylko mieni się tu i ówdzie opalowo, jakby był gdzieniegdzie, dyskretnie i sugestywnie inkrustowany śmiałym pełnym niespodzianek, a może kogo irytującym modernizmem.
Tak wyobrazić sobie możemy, będzie wyglądał — może już względnie niebawem — Mickiewicz w rozumieniu i kulcie powojennego naszego pokolenia. Nie „przewartościowany“, broń Boże, lecz przeciwnie, przez śmiałą „rewizję“ na nowe dziesiątki lat odrodzony...
Niech mi czytelnicy darują, że pozwalam sobie przytoczyć tutaj te tak pochlebne i zaszczytne dla mnie słowa. Ale przyznam się szczerze, że po kubłach obelg, fałszów i perfidji, jakiemi minie tu i ówdzie ochlapano, przyjemnie mi jest opłukać się trochę w tych uczciwych i przyjaznych słowach starego Litwina.
Wróćmy do naszego bronzu. Ależ, aby zbronzowić tak żywego człowieka jak Mickiewicz, trzebaby, jak kalif Omar, spalić wszystkie bibljoteki, zostawić same posągi. Nietylko jego własne listy, ale listy, pamiętniki współczesnych. Wziąłem przypadkiem do rąk w tych dniach