Opuściwszy granice Polski, ciągnął nasz król „kraiem barzo ślicznym“, witany w drodze owacyjnie, aż się skarży swojej Marysieńce na wielką fatygę dla oracji ustawicznych i dziwów, tak że się co dzień jak do ślubu ubierać musi i jak pan młody wjeżdżać z kawalkatą. Spotkał się w obozie z dawnym rywalem do korony, Karolem Lotaryńskim, z którym bardzo sobie przypadli do gustu. Ściągające wojska książąt niemieckich robią na królu Janie doskonałe wrażenie: arcypiękne, gromadne, munderowane i w wielkim porządku. „Może się rzec o Niemcach co o koniu powiedziano, że nie znają siły swojej“ — pisze z właściwym sobie poczuciem lapidarności słowa. Później, co prawda, pod wpływem doznanych zawodów, a zwłaszcza nieszczęśliwych Parkanów, sąd ten zmieni się nieco: okaże się, że ci tak paradni na oko żołnierze „exercycyj żadnych nie umieją, a oficerowie głupcy, niedbalcy, niepilni“.
On sam, Sobieski, ciągnie w istocie na tę wyprawę jak pan młody, z pewnością nawet z mniejszą tremą od niejednego pana młodego. Pogodnie i ufnie. Trochę jak prowincjonalny aktor, mający poczucie swego geniuszu, gdy mu nareszcie dane będzie zagrać na wielkiej scenie. Jeszcze z pół drogi do Wiednia, jak gdyby wszystko było rozstrzygnięte, pisze do żony, iż może przymówić księdzu nuncjuszowi, „żeć-em przecie godzien był owego miecza, który królowi Michałowi posłano, i tej róży, a przecie mię to nie spotkało, z podziwieniem całego świata. Zaprawdę takiego erroru Rzym jeszcze nigdy nie popełnił“.
Chodziło o honorowy „miecz“, użyczony swego czasu przez papieża królowi Michałowi, oraz złotą różę
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marysieńka Sobieska.djvu/292
Ta strona została przepisana.