się Kachen i Marynek. A co powiedzieć o takiej litanii białości, wyprzedzającej o dwa wieki słynną Symphonie en blanc majeur Teofila Grautier; gdzie, wyszczególniwszy wszystkie rodzaje białości, poeta nasz konkluduje dwornie:
Ale bielsza mej panny płeć twarzy i szyje,
Nad marmur, mleko, łabęć, perłę, śnieg, lilije!
Tak w Polsce nie umiano przed Morsztynem mówić do kobiet. Tędy przeszła już précieuse, wychowanka hôtel Rambouillet. Morsztyna zawdzięczamy Marii Ludwice, przynajmniej w jego dystyngowanej postaci. Bo nie daj Bóg, aby do białogłowskich rąk miały się dostać jego fraszki, często nieskromne tak, że dziś jeszcze muszą wydawcy kropkować w nich całe ustępy, ale znowuż nieskromne inaczej niż zwykłe facecje Sarmatów; owe fraszki, o których on sam mówi, że „niech one śmiele, choćbym miał być w winie — rżą jak dryganci, niech kwiczą jak świnie“.
Nie tylko do fraszek jest pan Andrzej zdatny. Toż jego przekładania będzie Kornelowa heroiczna komedia o Roderiku Cydzie, która już po potopie szwedzkim ukaże się na theatrum królewskim na zamku w r. 1662. I gdy, w myśl obrazu, jaki nam sugeruje późniejszy prolog Wyspiańskiego, król poglądał dokoła na tworzących publiczność rycerzy, którymi
świat by cały zadziwił:
mało gdzie takich żołnierzy. Byli nimi:
Pan Lubomirski Jerzy,
Pan Sobieski chorąży,
Pan Bogusław Radziwiłł...