Byliśmy świadkami zaślubin Jana Zamoyskiego z panną d’Arquien. Wszystkie te uczty, przepychy, wiwaty, drogie kamienie, sobole, mowy weselne, to była poezja życia szlacheckiego, poezja trochę gruba co prawda; jakoż, nazajutrz po ślubie proza odzyskuje swoje prawa. Młoda pani udaje się z mężem do Zamościa; w parę zaś miesięcy później pisze (po polsku, okropną pisownią) do swego podstarościego te słowa: „Panie Wacławowicz. Czyli ja nie pani?... Co wskażę, to na wspak czynią. Czemu tak nie czynią jak przy Jegomości? A to jak rozkazałam baryłę wina posłać, a oni garncami posyłają, a ja się będę musiała wstydzić, kiedy kto przyjedzie. Owsa kazałam kilkadziesiąt korcy, a oni dwa posłali. Jakom żywa, takich rządów nie widziała jako to są. Niech się już odmienią, dla Boga!“...
Czyżby wspaniały Zamoyski miał się okazać sknerą? Bynajmniej; ale gospodarka jego dworu zawsze będzie łączyła przepych z niechlujstwem, drobne braki z szaloną rozrzutnością. I wciąż będzie trwała cicha walka domowników, totumfackich, przyjaciół, pieczeniarzy, wieszających się przy Zamoyskim i korzystających z niego, przeciw pani domu, która chciałaby rząd domu ująć w swe ręce. Co więcej, sam pan,
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marysieńka Sobieska.djvu/80
Ta strona została przepisana.
V. Konfitury