zjawiający się tylko „po pierwszym”, ciągnący iście demoniczne „passy”, i zostawiający złupionych graczy, aby się gryźli między sobą o resztki. Inny... Może Ryś Ordyński mi przypomni więcej, albo Wicio... (nie wymieniam nazwiska, szanowanego w przemyśle i w literaturze).
Ileż zresztą tych twarzy widzę przed sobą! Jedni przygodni, którzy płacili mniej lub więcej kosztowne frycowe i nie wracali już, inni którzy trwali w spelunce lata, żyć nie mogli bez jej powietrza, chodzili błędni gdy wieczór minął bez partji. I tylko między tymi stałymi wytwarzało się koleżeństwo podobne jak musi się wytwarzać między recydywistami w więzieniach, braterstwo w namiętności — żółtodziób był tam „na ty” z siwowłosym starcem — koleżeństwo scementowane wzajemnemi usługami kredytu, który dawał im olbrzymią przewagę nad grającym za gotówkę frycem. Bo „nóżki na stół” obowiązywały tam bezwzględnie; ewangeliczne „głos słyszę, ale osoby nie widzę” było uświęconą a szyderczą odpowiedzią na wszelkie słowo nie poparte srebrem lub banknotem. Swoją drogą, dzięki temu, gra w tych norach była rzetelniejsza niż w niejednym pańskim klubie, gdzie czyha na naiwnych rozbójnicze lub samobójcze „słowo honoru”... Nie trzeba dodawać, że w tej kompanji niemałą część stanowiły niebieskie ptaki, szulerzy zawodowi, figury dziwnego przemysłu, kompanja iście szekspirowska, której nie brakło i Falstaffa. Był nim żelazny medyk, syn słynnego szpicla, z ogromną niekształtną głową: ten był mistrzem
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.