i panią Lizę stale nazywał „belmerą”. Znalazłem jakiś ozdobny egzemplarz Zaczarowanego koła, z taką jego rymowaną dedykacją: „Książka nie wyjdzie jak za dwa tygodnie — lecz ja, belmerę pragnąc uczcić godnie — pierwszy egzemplarz, bity na papierze — czerpanym, niosę w podarku belmerze”. W dziecinnym pokoju „na Wielopolu” był Lutek Rydel — jak wszędzie potrosze — lubiony i ośmieszony zarazem. Głównie z powodu gadulstwa, które było czemś jedynem w świecie, gargantuicznem, czemś czemu podobnego przykładu nie zdarzyło mi się spotkać. Jeden epizod, z czasu jego przedślubnych perypetji, gdy Lutek zagadywał się dubeltowo. Jednego dnia przychodzi na „Wielopole” o wpół do trzeciej popołudniu: na chwilę, z czemś się zwierzyć. Pani domu częstuje go czarną kawą. „Dziękuję, nie mogę, zaraz muszę lecieć. — Niechże pan choć siada, panie Lutku. — Nie mogę, muszę zaraz iść”. Rezultat był ten, że, około godziny pierwszej w nocy, pani Liza telefonowała do Czasu do Starzewskiego, błagając go, aby przyszedł zabrać Rydla, bo już nie ma sił; zagadał ją na śmierć!
Drugi epizod. Z okazji pięćsetlecia Akademji zjechali różni znakomici cudzoziemcy, zapraszani po krakowskich domach. Między innemi, przyjaciel Polaków, Gabrjel Sarazin, autor książki o naszych wieszczach. Ten Sarrazin trafił na Lutka Rydla: i oto stoczył się najosobliwszy turniej. Sarrazin, jak to Francuz, chłop mowny, ruszył z kopyta; aliści gdy przerwał sobie dla nabrania oddechu, Rydel wpadł
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.