sarza p. E. Małaczewskiego, natknąłem się na taki ustęp (str. 41):
„...I z gardzieli założonych szlochem szczęścia, wyrwała się — razem u wszystkich — pieśń zrodzona w godzinie najgłębszej niedoli Narodu. Jej znana melodja jest posępna jak psalm nieszporny. Lecz pieśń, oskrzydlona bezdennym zapałem młodych dusz, brzmiała fanfarami, jakich w sobie nie ma nawet płomienna Marsyljanka. A słowa
rozległy się pełnią takiego tryumfu a zarazem groźby niezłomnej, że zdało się, iż po nich nastąpi coś wspaniałego, — że tu, w tym blokhauzie, stanie się jakiś widomy znak, cud, — tyle potęgi ducha zalewało śpiew i wyszarpnęło się zeń, jak z pochwy wylata nagi jasny miecz”.
Zdumiewający ten ustęp, w zestawieniu z owym nieszczęsnym cytowanym wierszem, jest wymownym dowodem, do jakiego stopnia słowa, które stały się niejako rytualne, mogą zatracić swoje istotne i pierwotne znaczenie nawet dla wrażliwego literackiego ucha. Aby je sobie na nowo odświeżyć, wyobraźmy sobie — co bardzo jest prawdopodobne — iż tomik utalentowanego pisarza będzie przełożony na jaki obcy język. Co pomyśli np. Francuz o tej „fanfarze, której nie ma Marsyljanka, o tym tryumfie, groźbie niezłomnej” — które, w rezultacie, zamykają się w tej, jakże skromnej i upokarzającej negatywnej za-