le ładnych i bystrych rzeczy, że tak je szpeci i zniekształca swoim niewczesnym sarmatyzmem. Jak on wciąż przytupuje, pokręca wąsa i brząka w karabelę, jak uprzykrzenie cmoka nad tą polskością i polskością Fredry! I inni zresztą. Jakieś nagminne „nuworyszostwo” polskości, którego ani śladu nie miał Tarnowski! Gdyby wziąć nowsze studjum o Fredrze i policzyć, ile razy na jednej stronicy powtórzy się słowo polskość, Polska i polski we wszystkich odmianach! Beaumarchais czy Musset są pewnie nie mniej francuscy niż Fredro polski, a czy im to wciąż krytyka francuska liczy za zasługę? Wprost przeciwnie, stara się podkreślić to co w nich jest ludzkie. Poco wielkiego Fredrę wciskać w ramy zaścianka? W dodatku ta polskość jest, bodaj w części, poprostu sprawą klasy; widzieliśmy, że dobry kawał tej Polski odnalazłoby się i zagranicą. Ale, kiedy się czyta np. studja Grzymały-Siedleckiego o Ślubach panieńskich, możnaby myśleć, że tylko w Polsce jest wieś, tylko w Polsce są stryjowie, panny, lipy, matki, ciotki i t. d.
Ta „polskość” i „narodowość” Fredry mają jedną swoją uprzykrzoną stronę. One są przyczyną, że tego uroczego pisarza wzięły w pacht co najsmutniejsze i najponursze „endeki”. Przeczytajcie, dla osobliwości (w zbiorze Poeci i teatr) np. recenzję Zygmunta Wasilewskiego ze Ślubów panieńskich! Kończy ją nasz sarmata takiemi uwagami o dzisiejszej teatralnej publiczności: