cno na nich nosem za to kręcili, a przytem puszczali w obieg złośliwe wieści, że nawet nie wiedzieć skąd się ci Fredrowie wzięli na świecie...”. Kaczkowski odpiera wprawdzie te „złośliwe wieści” i prostuje je, niemniej jednak stwierdza ich istnienie, dodając zresztą nawiasem od siebie, że „pan Jacek, ich ojciec, nie pochodził od Andrzeja Maksymiljana, wojewody podolskiego, bo wojewoda zostawił wprawdzie dwóch synów, ale jeden z nich umarł bezpotomnie, a drugi miał tylko dwie córki”.
I tutaj rzecz się wyjaśnia: świetność Fredrów przerwała się na czas jakiś. W Polsce — może właśnie dlatego że nie było tytułów — rodzina (lub nawet gałąź rodziny), zbiedniawszy, rychło traciła swój blask i wsiąkała w masę szlachecką. Możnaby z tych relacyj wnosić, że w ówczesnym „wielkim świecie” galicyjskim, ojciec Fredry, pan Jacek, był poprostu homo novus, bezmała dorobkiewicz, którego dorobek miał znowuż się rozdrobnić pomiędzy sześciu synów i trzy córki. Nasz Fredro dzierżawił od ojca „lichą wioskę”. Natomiast Jabłonowscy, z których się wiodła Zofja, to była — zdaje się — wówczas familja pańska[1] całą
- ↑ Domniemanie to, w którem szukam wytłumaczenia przeszkód, jakich doznał Fredro w swoich zamiarach małżeńskich, wywołało głosy krytyczne. Heraldycy podnieśli, że ci Jabłonowscy, z których wiodła się przyszła pani Fredrowa, nie mieli nic wspólnego z linją hetmańską ani książęcą owej rodziny i że pieczętowali się nawet innym herbem; że, co do znamienitości rodu i liczby senatorów, ustępowali znacznie Fredrom i t. d. Znowuż nie trafia to w sedno rzeczy; wszak cały problem polskich fumów wspierał się często na bardzo wiotkiej granicy między „z tych”, a „nie z tych”; przyczem, im bardziej ktoś był „nie z tych”, tem bardziej chciał być „z tych”, tem bardziej — zwłaszcza o ile miał potemu wa-