przez siebie, jakby nie był cudownie oryginalnym i skończonym artystą!
W poprzednim „obrachunku” naszkicowałem dzieje Moljera w Polsce, szukając w nich genezy szczególnie złej znajomości tego pisarza. Starałem się wskazać, że ów tradycyjny polonistyczny Moljer dziwnie mało miał wspólnego z prawdziwym Moljerem i że tem jedynie da się wytłumaczyć fakt, iż termin „komedja moljerowska” utarł się u nas w sensie niemal wzgardliwym. Dociekania fredro-moljerowskie skupiały się w mnożeniu formalnych analogji, często bardzo nieistotnych i pozbawionych perspektywy, przy równoczesnem przeoczeniu samej treści olbrzymiego zjawiska, jakiem był Moljer. Nic dziwnego, że tak pojęte badania prowadziły w ślepą uliczkę.
Aby to uzmysłowić, trzebaby może zrobić coś, na co w ramach tego rozdziału niema, niestety, miejsca, to znaczy zestawić, bodaj w głównych zarysach, koleje obu pisarzy. Okazałoby się, że niema chyba dwóch ludzi — a ostatecznie pisarz jest człowiekiem — którzyby mniej byli do siebie „podobni”, którzyby się tak głęboko różnili we wszystkiem. Plebejusz, wędrowny aktor, uczący się życia w upokorzeniach tułaczki, poznający świat od dołu, dźwigający się z nicości, aby, od pierwszej chwili zdobycia sobie posłuchu, podjąć walkę o swoją myśl, o swoją wewnętrzną treść, walkę, która skończy się aż z jego ostatniem tchnieniem, — cóż może mieć za podobieństwo z paniczem-kawalerzystą, boha-