ljera”? Moljer odbył w ciągu swojej karjery scenicznej tak ogromną drogę, przebył tyle etapów i uprawiał tyle rodzajów, że zawsze dobrze byłoby określić, o której komedji i o którym Moljerze się mówi: inaczej, szukając nawyrywki argumentów, można w istocie dowieść tego co się komu podoba. Faktem jest, że w utworach Moljera razporaz zdarza się coś co jest okolicznościowe; że jest w nich pełno rysów aktualnych, autentycznych. Był w Moljerze, od pierwszej komedji do ostatniej, pamflecista, którego nie było nic we Fredrze; wszak w Uczonych białogłowach wywlókł na scenę, pod zmienionem przejrzyście a zjadliwie nazwiskiem (Trissotin) znanego wszystkim księdza Cottin, podał na pośmiewisko własny jego autentyczny sonet i sprawił to, że szanowny dotąd i ceniony (nędzny zresztą) literat stał się przedmiotem drwin i wzgardy. Ale, wraz z nim i w jego osobie, zła i mizdrząca się literatura, ciesząca się wprzód uznaniem; bo w tym gwałtownym ataku nie szło o sprawy osobiste, ale o drogi literatury. Współcześni podnoszą zabójczość śmiechu Moljera: na kogo spadła jego ręka, ten ginął od śmieszności. Pokazywano palcem jego markizów, jego lekarzy, jego literatów, pedantów, świętoszków... Że to wszystko, w trzysta lat potem, w obcym kraju, komuś słabo znającemu Moljera wydaje się ogólnikiem, to być może, ale sąd taki nie ma nic wspólnego z istotną, pierwotną prawdą.
Zabawne jest, że do utrwalenia tych bałamutnych antytez przyczynił się poniekąd — sam Fredro. Znany jest i powtarzany dość bezkrytycznie przez komentatorów ów wypad Ludmira — przez którego mówi sam autor — w pierwszym akcie Pana Jowialskiego:
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.