Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

puszczać, że to nic innego, tylko że to zbyt młoda i nadwrażliwa jeszcze demokratyzacja naszego społeczeństwa reaguje tak niechętnie na szlachetczyznę Fredry; że to ta przeszłość, odbijająca się w jego utworach, jest może zaporą, odgradzającą go od tych, którzy jeszcze nie dojrzeli do rozkoszowania się samym artyzmem.
A może i jeszcze coś? Może właśnie tej przeszłości jeszcze za dużo w naszem obecnem życiu? Może za dużo się tłucze w Polsce jeszcze ducha szlachetczyzny, tem tylko różnej od owej fredrowskiej, że straciła do szczętu wdzięk, humor i gest? Może i to jest ową przeszkodą? I może dopiero kiedy ów czerep rubaszny stanie się naprawdę muzealnym zabytkiem, wówczas, wyzwolona ze skorupy swego materjału, przemówi do wszystkich Polaków dusza anielska artysty Fredry.
Tak, Fredry, poprostu. Bo gotów byłbym zaproponować pewną koncesję dla ducha czasu. Gotów byłbym opuścić na afiszach teatralnych owo „prowokujące” hr. przy nazwisku Fredry, jakgdyby podkreślające jego przynależność klasową. Wszak, mimo „okopów Św. Trójcy” nawet autor Nieboskiej jest poprostu Krasińskim nie hr. Krasińskim. Fredro zasłużył na to, aby go odhrabić. Nazwijmy go, jeżeli chcecie, „obywatelem” Fredrą, nawet „towarzyszem” Fredrą, ale kochajmy go i żyjmy z nim naprawdę jak z towarzyszem, bo Fredro to jest owa tęcza, zwiastująca nam niegdyś, że się Pan Bóg troszkę przestał na nas gniewać; to jest najczystszy, najszlachetniejszu uśmiech, jaki kiedykolwiek wykwitł na naszej smętnej polskiej ziemi.
Ale trzeba pisać o wczorajszem przedstawieniu. Przyniosło ono przedewszystkiem wrażenie jedno, niezwykłe, górujące nad wszystkim innem: Rapacki! Idąc, gotowaliśmy się