ponownie utwór, o którym pisał przed kilku laty, krytyk odczuwa go inaczej, czasem wręcz sprzecznie. Często lenistwo lub nieśmiałość nie pozwalają mu wyciągnąć wniosków z tego odmiennego nastawienia; boi się, że będzie „niekonsekwentny“, woli trwać w kulcie tradycji... samego siebie. A nigdy życie tak nie narzucało zmiany perspektyw, jak dziś. Znam krytyka, który, kiedy ma omawiać sztukę, o której pisał np. przd piętnastu czy dwudziestu laty, kopjuje lub przerabia lekko to, co mówił dawniej; wówczas zawsze coś w tem detonuje, czuć że to nie jest wrażenie bezpośrednie.
Ale jest jeszcze inna odmienność; związana, aby tak rzec, z organizmem. Bo, ostatecznie, i krytyk jest człowiekiem, ma swoje zgryzoty, swoje radości, swoje stany psychiczne. Może go boleć głowa, może go boleć brzuch. Byłem raz w takim stanie na wesołej komedji; musiałem zdobyć się na nielada wysiłek, aby teoretycznie ocenić humor, którego bezpośrednio nie byłem zdolny w danej chwili odczuć. A cierpienia duszy, to nic? To nie prawda, aby człowiek jednako codzień reagował na dane zjawiska: są dni, w których mu się nic nie podoba, w których widzi same czarne strony; jeżeli, przez obowiązek wobec samego siebie, przez konsekwencję, pisze inaczej, wówczas pisze rutyną, czerpie z gotowego magazynu swoich sądów.
I nastręcza się pytanie: jak trzeba postępować, co każe sumienie? Czy „wypośrodkować“ swój sąd, skorygowany rutyną, opinjami drugich, autorytetem dzieła, czy też poprostu notować swoje wrażenia, odebrane tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie. Toby było niebezpiecznie: nieraz zdarzyłoby się, że recenzja brzmiałaby: „Dajcie mi święty spokój, co mnie to wszystko obchodzi!“ A może powinnoby się
Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/244
Ta strona została skorygowana.