Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Obrachunki fredrowskie.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

sztuki, lepszem niż przyciężkie (ale też nie zbyt wysokie moralnie) motto[1], wzięte przez poetę od przodka, Andrzeja Maxymiljana Fredry. Te arcydowcipne kombinacje, w których wszyscy oszukują się wzajem, są doprowadzeniem do absurdu form instytucji małżeńskiej, zuchwalszem — dzięki uzyskanym w ciągu dwóch wieków swobodom sceny — niż kiedykolwiek u Moljera.
Nie twierdzę zresztą koniecznie, aby Fredro wszystko to wyrażał z pełną świadomością. Ale czyż raz jeden się zdarza, iż dzieło płata figle autorowi: że talent jego mówi co innego niżby może on sam ośmielił się a nawet chciał powiedzieć? Faktem jest, że to mówi jego komedja — mówi swoim rytmem radosnym i jurnym; swoim celnym i czelnym dowcipem, najdalszym zaiste od krwawego morału, jaki mu śledziennicy podsuwają.

Gdybyśmy przyjęli, że komedja ta urodziła się z natchnienia moljerowskich anty-małżeńskich pamfletów, trzeba nam podziwiać jak Fredro umiał wzbogacić ten odwieczny temat. W dawnej komedji, mąż — często, jak już wspomniałem, przemycony pod nazwą opiekuna — jest zwykle stary, a zawsze pocieszny i wstrętny: nie dziw, że młoda kobieta poświęca go dla innego. Tutaj, mąż jest to — jak Almaviva — człowiek młody; wyleniały troszkę lew salonowy, który może się podobać i podoba się pono wszystkim, z wyjątkiem własnej żony. Dlaczego? — bo jest mężem. I gdy w dawnych komedjach mąż-staruch nieodmiennie zakochany jest w młódce, tutaj mąż jest głęboko obojętny na urok kobiety, za którąby może szalał, gdyby była żoną — cudzą.

  1. „Cudzego nabywając, swoje często tracim; kto po cudzą stawkę idzie, trzeba żeby swoją stawił, czasem i zapłacił”.