Byłem w tych dniach w pracowni pewnej miłej rzeźbiarki: gwarzyliśmy o tem i owem. Zwierzyłem się jej naiwnie, iż za młodu zazdrościłem zawsze malarzom i rzeźbiarzom, że mogli każdą kobietę zaprosić do pracowni i każda mogła przyjść i malarz mógł ją malować albo udawać że ją maluje, słowem, że miał otwarty bezlik możliwości, które rozbijały się u zwykłych śmiertelników o trywialność techniki życia. Nie zrozumieją może tych problemów dzisiejsze „garsonki“, tak proste, tak koleżeńskie, wszystkie podobne do siebie w swoich grzybkach na głowie i tak swobodnie krążące po świecie w swem incognito. Ach, inne to były kobiety wasze siostry (raczej ciotki) z przed ćwierć wieku! W olbrzymich kapeluszach, z pióropuszem na głowie, w pancerzu z brykli i w aksamitnej sukni z trenem od rana, majestatyczne, uroczyste, obwarowane kolczastym drutem form i konwenansów. Incognito! Właśnie! Z taką kobietą mieć schadzkę, to tak jakby jechać karawanem do Wilanowa. Gdzie ją zobaczyć, gdzie z nią się na-