ry wilk powietrzny (latał już ze trzy razy), trąca mnie i pokazuje: Konstancin, Wilanów... Ta zabaweczka dziecinna to Warszawa... Zaczynamy się zniżać, parę zakrętów, i — ziemia pod nogami! Dziwnem uczuciem się ją wita, tak się od niej odwykło, wydaje się niepotrzebną zawadą. I za chwilę wysiadamy na lotnisku w Warszawie, ściśle w dwie i pół godzin od opuszczenia Lwowa. I dopiero znalazłszy się na stałym lądzie, czuję, że cały ten czas spędziło się w jakimś miłym zresztą stanie półtrzeźwości. Narkotyk. Narkotyk, który zostawia tęsknotę za tem, aby go skosztować na nowo; już myśli się o nowej jeździe.
Bardzo to mile uczucie przebyć ten chrzest powietrzny. Polska stała się nagle dotykalna, wszędzie można niemal sięgnąć ręką. Fakt, że za dwie godziny można się znaleźć naprzykład nad morzem, zmienia zupełnie geografję naszego kraju. Bliżej jest do Gdańska niż do Kielc. Ostateczne wrażenie: coś z Farysa, coś z „ośmnastki“. Razem: cud!