na dobę. Odkłada pióro, bo jest zmęczony; ale czy przestał być sobą? Nie. Co robi przez pozostałych dziewiętnaście godzin? Promieniuje. Paruje swoją indywidualność wszystkiemi porami, uśmiechem, błyskiem oczu, głosem, dotykiem, rozmową. Jest źródłem światła, ciepła, energji twórczej: tylko ją chwytać, starczyłoby jej na rozświecenie życia iluż ludziom! Pytam, co — znowuż w naszem zmechanizowanem społeczeństwie — co się z tą nieoszacowaną energją dzieje? Marnuje się. Niema dziś zamków, niema dworu, niema salonów, niema rozmowy. Świat podzielił się na cechy. Pisarze żrą się w Związkach zawodowych, kwaszą się w Pen-clubach. Na ostatnią pociechę zostaje im kawiarnia, znów w swojem kółku. Schodzą się codzień ci sami, znają się na wylot, umieją się na pamięć. Augury. Nie chce się im mówić, nie chce się im słuchać. Niema podniety, świeżości. Ileż bogactw marnuje się w ten sposób, któreby mogły iść w społeczeństwo; jak cierpią od tego sami literaci, dotknięci nieświadomie cierpieniem, które możnaby nazwać uremią talentu, wskutek niedostatecznego wydzielania!
Otóż, przyszła mi myśl takiego ogłoszenia:
Jestem przekonany, że posypałyby się zgłoszenia masami; że przyjeżdżaliby ludzie umyślnie z prowincji. Pisarz przegadałby przy czar-