ocena i kontrola przekładów; zazwyczaj polega w tem na jakimś autorytecie, skoro ten autorytet zawodzi, cóż pocznie? Rzecz bowiem w tem, że zło sięga głębiej niżby się przypuszczało, a przekonywam się o tem przy każdej sposobności.
Powszechnie zwracają uwagę na szkodę, jaką wyrządza zły przekład jakiegoś arcydzieła literatury, i to nietylko bezpośrednio, ale i przez to, że zamyka nieraz na dziesiątki lat możność wydania nowego przekładu tej samej książki. Mam w biurku od wielu lat przekład O miłości Stendhala i nie mogę znaleźć nań wydawcy[1], ponieważ w r. 1905 ukazał się polski przekład tego utworu. „To już było“, odpowiadają mi. Czy naprawdę „było“? Miałem sposobność skontrolować ów istniejący przekład i przekonać się, że to jest jedna z największych potworności (a to dużo powiedziane!), jakie w tym zakresie posiadamy. Może wręcz największa, ze względu na charakter utworu. Przy najgorszym przekładzie powieści zawsze zostanie z niej coś, bodaj treść, bodaj fabuła, coś co daje choć grube o niej pojęcie; ale co zostanie z książki dzierganej z aforyzmów, spostrzeżeń, subtelnych rozróżnień, przełożonych w sposób będący dokumentem elementarnej nieznajomości francuzczyzny i niedołężnego władania własnym językiem? Absolutnie nic, brednia.
- ↑ Po tym feljetonie znalazłem: właśnie wyszedł.