Czas mija, byle szampana starczyło, możnaby siedzieć tak do rana. Ale nie wolno... Ukradkiem spoglądam na zegarek, ledwie kwadrans do pociągu, trzeba myśleć o odwrocie. Pożegnania przeciągają się, panny wręczają mi albumik z fotografjami zakładu; ledwie pozostaje kilka minut, kiedy wypadamy przez kurytarz do ogrodu. Znów przy ślepych latarkach pędzimy, potykając się przez ścieżki. Znów to wrażenie ucieczki z seraju; niemal oglądam się, czy jakiś czarny stróż nas nie ściga...
Północ jest, kiedy przybywam do Paryża. O kilkanaście kroków od dworca wabi fioletowem światłem ohydna jako estetyka wnętrza ale wygodna i gościnna Coupole, ledwie od paru miesięcy otwarta olbrzymia kawiarnia-bar-restauracja, w której koczuje cały kosmopolityczny Montparnasse. Czar prysnął. Cień pani de Pompadour, upiór Sorbony, wszystko pierzcha spłoszone wrzaskliwym rytmem jazzu, krzątaniną garsonów, szumem piany Paryża...