Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/10

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 9
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Tak lepiej, synku, — powiedziała pani Domaszkowa — nie trzeba ludzi kłuć w oczy swoją rozrzutnością. Boże broń pan Cezary zobaczyłby przez okno, że my tu deróżkami rozbijamy się!
— No więc cóż nadzwyczajnego — wzruszył ramionami Józef — a stryj to nie jeździ powozem?
— Taki świat, synku. Ci co jeżdżą powozami oburzają się na tych, co raz na rok trzydzieści kopiejek na deróżkę wyrzucą. A może i słusznie, kto to może wiedzieć?...
Drzwi otworzył teraz lokaj, ten sam co siedział przedtem na koźle. Widocznie od niedawna służył w tym domu, bo nie znał ani pani Domaszkowej, ani Józefa. Obrzucił ich krytycznem spojrzeniem i zapytał impertynencko:
— Państwo czego?
Józefowi krew uderzyła do twarzy. Jak ten sługus śmie tak odzywać się do nich! Na usta cisnęły się słowa wyniosłe i obelżywe. Zwymyślałby tego chama od ostatnich!
Na szczęście zdołał się pohamować, bo tylko niepotrzebnie narobiłby przykrości, a i tak nadszedł pan Piotr.
— Witam, witam państwa — zawołał poufale, odsuwając na bok lokaja — prosimy, prosimy.
Józef obrzucił służącego spojrzeniem pełnem pogardy, a pani Domaszkowa zapytała:
— Kochany panie Piotrze, to znaczy, że pan Cezary jest w domu? Bo tak bałam się, czy nie spóźnimy się! Zawszeć kawał drogi z ulicy Freta.
— Jest, jest, a jakże — dobrodusznie uśmiechał się kamerdyner — zaraz zamelduję.
Usadowił ich w tymże pokoju i wyszedł.
Na jego powrót czekali krótko, lecz dowiedzieli się, że „jaśnie pan poprosi za parę minut“.
— A w jakimż humorze pan Cezary? — dopytywała się pani Domaszkowa.
— Dzięki Bogu wrócił z Zamku zadowolony. Widać powiodło się. O, ja to zaraz wyrozumiem. Jak tylko jaśnie pan w dobrym humorze, to chodzi po gabinecie, mruczy pod nosem i te swoje kiwony w ruch puszcza.
Pani Domaszkowa nastawiła uszu:
— Że co puszcza?
— Te, no kiwony. Takie znaczy się figurki, co to taki Chińczyk, czy inszy Japoniec zrobiony, że jak tylko palcem dotknąć, to on głową kiwa i kiwa bez końca.
— Aha — zdziwiła się pani Domaszkowa — patrzcie no państwo! I to pan Cezary zajmuje się tem?
— Eeee tam, zaraz zajmuje się! Ot, poprostu, chodzi, mruczy pod nosem, a przechodząc czy mimo kominka, czy koło biurka palcem mach!... i już kiwon głową o tak... bez końca. Czasem to i dwie godziny kiwa się. Sprytnie tak zmajstrowany.
— Wiem, wiem, pamiętasz Józku, u Łyczkowskich też były takie dwie figurki?
— Pamiętam.
— O, u jaśnie pana — machnął ręką kamerdyner — to tych kiwonków jest masa. I duże i małe i te w sypialni też.
Rozległy się dwa krótkie ostre dzwonki i Piotr porwał się z miejsca:
— Jaśnie pan prosi.
Ogromny ciemnoczerwony gabinet, pełen pozłocistych bronzów i wielkie biurko w środku wyglądające, jak ołtarz, nie sprawiały jeszcze tak przytłaczającego wrażenia, jak siedzący w wielkim gotyckim fotelu siwy pan z szeroką brodą i z równie siwemi krzaczastemi brwiami, sterczącemi z nad złotej oprawy szkieł.
— Proszę — odezwał się nie wstając.
Pani Domaszkowa drobnym kroczkiem, dygając raz po raz przeszła przez pokój:
— Moje uszanowanie panu, moje najniższe uszanowanie.
Pan Cezary podał jej końce palców i wskazał krzesło, stojące dość daleko od biurka.
Józef pocałował stryja w rękę, nie mogąc zdobyć się na powitanie.
Pan Cezary poklepał go po ramieniu:
— No, winszuję ci chłopcze. Pokażże swoje świadectwo.
Rozwinął papier i przeczytał uważnie,
— Hm... dobrze — mruknął — siadaj tu. Cóż nic nie mówisz?
— Dziękuję, stryjaszkowi — bąknął Józef.
— Jakież masz zamiary? Czy chciałbyś kształcić się dalej?
— Tak jest, stryjaszku.
— No a w jakim kierunku?
Pani Domaszkowa odezwała się najsłodszym głosem, na jaki zdobyć się umiała:
— Właśnie, proszę szanownego pana, Józek, sądzę, jeżeli szanowny pan nadal nam swojej łaski i dobroci nie odmówi, mógłby kształcić się na lekarza i takim sposobem na człowieka wyjść. Doktorzy dobrze zarabiają...
— Zaraz, zaraz — niecierpliwie przerwał pan Cezary, stukając palcem po szerokiej poręczy — pani bratowa nie oduczy się nigdy tej nieznośnej gadatliwości.
Pani Domaszkowa umilkła natychmiast,
— Więc chcesz iść na medycynę? — zwrócił się pan Cezary do Józefa.
— Tak jest, stryjaszku — kiwnął głową Józef.
Pan Cezary pogładził brodę, sięgnął do dużego pudła, wydobył cygaro, systematycznie obciął koniec scyzorykiem i puszczając kłąb dymu w górę zaczął:

(D. c. n.).