Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/100

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 98
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Noc poślubną, tę wymarzoną noc poślubną, spędził pan młody przy biurku, popijając czarną kawę i likier, z goryczą myśląc o żonie z zasadami, czuwającej w tę noc przy łóżku jakiejś wujenki.
— Dla zwykłego kaprysu! Mogła to z zupełnem powodzeniem zrobić pierwsza lepsza pielęgniarka!
Pił coraz więcej i coraz siarczyściej klął tego pijaka Szczerkowskiego.
— Bydlę! Przez tego alkoholika! Wszystko przez niego! Ładny prognostyk na przyszłość! Psiakrew... Piękne małżeństwo.
Józef wiedział, że właściwie sam był temu winien. Gdyby umiał rzecz postawić twardo, gdyby umiał powiedzieć:
— Jesteś moją żoną, moja droga i ja decyduję, co masz robić. Proszę pożegnać się, natychmiast wyjeżdżamy.
O, wówczas wszystko inaczejby wyglądało. Zasady, nie zasady, a Lusia musiałaby podporządkować się jego woli.
— Od początku kwestja naszego wzajemnego stosunku była źle postawiona — doszedł do wniosku i wypił dwa kieliszki jeden po drugim.
— A! ta wujenka — zorjentował się — trzyma ją przy sobie, zamiast kazać iść do męża. Wszystko histerja!
Nad ranem zły i zmęczony zasnął w fotelu.
Nazajutrz jednak okazało się, że niesłusznie miał żal do pani Szczerkowskiej Gdy tylko przyszedł na Wilczą, oznajmiono mu, że pani chce go widzieć.
Wyglądała fatalnie. Samo mówienie tak ją męczyło, że krople potu występowały na jej czole.
— Winszuję panu, drogie dziecko — powiedziała, gdy ucałował jej ręce — i życzę, byście byli że sobą najszczęśliwsi.
— Serdecznie dziękuję wujence — pocałował ją powtórnie w rękę.
— Wczoraj czułam się tak słaba, że nie zdobyłam się na wyprawienie tej upartej Lusi. Ona jest taka dobra dla mnie, że... nie zdaje sobie sprawy, że krzywdzi i siebie i pana...
— Ależ to bardzo szlachetnie z jej strony — zaprzeczył — proszę, niech mi wujenka wierzy, że sam jestem Lusi wdzięczny za to, że czuwa przy pani, której oboje tyle serca zawdzięczamy.
— Nie, drogi panie Józefie. To niema żadnego sensu. Zresztą mój mąż już czuje się dobrze i on będzie przy mnie. Niech pan dziś zabiera koniecznie swoją żonę.
— Pocóż ten pośpiech wujenko...
Zatrzymała go ruchem ręki:
— Powiedziałam. Mam jej dość. Niech ją pan zabiera.
Na te słowa weszła właśnie Lusia i Józef spotkał ją triumfującym wzrokiem.
Uśmiechnęła się blado.
Cały dzień spędzili na Wilczej. Pan Szczerkowski wogóle nie pokazał się. Służący powiedział że pan śpi, bo w nocy będzie siedział przy pani.
Jeszcze przed kolacją kufry Lusi zostały załadowane na platformę i odwiezione do mieszkania małżeńskiego.
Około dziesiątej, pożegnawszy się z panią Szczerkowską, wyszli na ulicę.
— Pójdziemy pieszo — oświadczyła Lusia.
— Może dla odetchnięcia świeżem powietrzem przejedziemy się za miasto? — zaproponował.
— Nie, dziękuję. Wolę przejść się.
Szli w milczeniu.
— Do czego to podobne — myślał Józef — oto jesteśmy małżeństwem, idziemy do domu pieszo, na drugi dzień po ślubie... Ona myśli tylko o swojej wujence, ja się irytuję.
— Zacisnął zęby.
— Wszystko nie tak, jak u ludzi!
— Przed wieczorem padał deszcz — odezwała się Lusia — powietrze jest tak ożywczo chłodne.
— Owszem, padał, nawet dość duży — odpowiedział i nie mógł znaleźć dalszego tematu do konwersacji.
Bo rzeczywiście, czyż o tem powinni mówić ze sobą? W takiej chwili! Deszcz! Rozmowa o pogodzie!
Chciałby ją wziąć pod rękę i szeptać najczulsze słowa, chciałby zapewniać ją, że jest taki szczęśliwy, że zrobi wszystko, by i ją uczynić najszczęśliwszą istotą na ziemi, że wytęsknił tę chwilę, wymarzył, że dom stanie się teraz dla niego naprawdę domem...
Gdzież tam!
Pod pachą trzymała książkę o chorobach serca, którą jej przyniósł doktór Jarecki, miała zmarszczone brwi i jej myśli, oczywiście, były tak daleko, że tylko ośmieszyłby się, występując teraz ze swemi czułościami, z czułościami, do licha, chyba bardziej odpowiedniemi w takiej sytuacji, niż rozmyślania o chorych wujenkach i pijackich wujaszkach.
Jakby na potwierdzenie jego sarkastycznych przypuszczeń, powiedziała:
— Jutro o ósmej chciałabym już być przy wujence, bo wuj będzie czuwał przez całą noc, a sam jest niezdrów.
— Czy to jest konieczne, kochanie — zaczął łagodnie, zamierzając jakoś zmienić nastrój, lecz ona ucięła z miejsca:
— Dla mnie konieczne.
— Doprawdy — zaśmiał się nieszczerze — nie mam zbyt wiele powodów, by odczuć, że nie jestem już kawalerem, lecz, że od wczoraj mam żonę.

(D. c. n.).