Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/103

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 101
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Biedactwo — ciągnęła Lusia — naprawdę chciałam go pocałować, bo pewno miał jakiś przykry sen, ale wolałam go nie budzić, więc tylko zdaleka posłałam mu buziaka.
— Lusiu, — westchnął Józef — postąpiłaś okrutnie.
— Widzisz, Józku, ja jeszcze nie mam małżeńskiej wprawy... — tłumaczyła się figlarnie.
Tym razem wracali wieczorem do domu w całkiem innym nastroju.
Lusia śmiała się, mówiąc, że to i lepiej, że nie pojechali w podróż poślubną, bo to niemądry zwyczaj, a i tak mogą sobie teraz odseparować się od świata, bo wszyscy myślą, że ich niema w Warszawie.
Dopiero teraz zrobiła prawdziwą lustrację mieszkania, drobiazgowy przegląd wszystkiego. Niektóre rzeczy bardzo się jej podobały, w innych zapowiedziała nieodzowne zmiany, lecz naogół była zachwycona swoim nowym domem.
Teraz, gdy Józef wrócił z gabinetu, by jej powiedzieć dobranoc, bynajmniej nie spała, chociaż w sypialni było zupełnie ciemno.
Usiadł na brzegu łóżka i zaczął ją całować. Nie oddawała pocałunków, lecz i nie opierała się. Jego wargi z oczu, ust i policzów przesunęły się na szyję i ramiona i zakręciło mu się w głowie. Następstwem tego było, że zapomniał o istnieniu tuż o kilka kroków drugiego łóżka i uniósł kołderkę. Był jednak dość dobrze wychowany, by w szlafroku wchodzić do łóżka i pomimo zawrotu głowy nie zapomniał o dobrym tonie.
Już tulił ukochaną żonę do piersi tradycyjnie wezbranej, gdy spotkał się z opozycją.
— Nie, nie... Józku, nie... ja się wstydzę... nie...
— Ależ moje kochanie...
— Nie, nie...
Opamiętał się: — trzeba być delikatnym. Nie należy zachowywać się wobec takiej subtelnej istoty, jak Lusia, w sposób brutalny. Z czasem przyzwyczai się.
W myśl tej refleksji zwinął szyki i gotował się do odwrotu, gdy niespodziewanie odczuł wyraźną niechęć ramion Lusi do wypuszczenia jego szyi.
Sytuacja stawała się dlań wysoce trudna i skomplikowana. Aksamitne rączki przytrzymywały go, zdradzając wybitną różnicę zdań z rozpalonemi usteczkami, które tuż przy jego uchu z bezwzględnym uporem powtarzały:
— Nie, nie nie...
— Więc tak, czy nie? — tłukło mu się w mózgu iście hamletowskie pytanie.
Sprawę rozstrzygnęło to, że rączki Lusi były wytrwalsze, niż jej usta, które po pewnym czasie umilkły.
— Alia iacta est! — pomyślał Józef słowami wielkiego Cezara i zdecydował się na rezygnację z delikatności.
Gdy w przyległym salonie zegar bił trzecią, Józef układał się do snu z pełną świadomością faktu, że jego małżeństwo nie jest tylko ratum, lecz i consummatum.
Ranek wstał świeży, słoneczny, uroczy, najbardziej uroczy z niezliczonej masy ranków, jakie kiedykolwiek wstawały nad Warszawą wogóle, a nad mieszkaniem Józefa Domaszki w szczególności.
Jedli śniadanie siedząc naprzeciw siebie i nie mogąc się nacieszyć swoją bliskością.
Przedpołudnie upłynęło na rozpakowywaniu kufrów, przerywanem od czasu do czasu pocałunkami.
Przed obiadem Lusia pojechała na kwadrans do wujenki. Raz, by ją odwiedzić i dwa, by podzielić się z nią wrażeniami, jakie zdołała zebrać od wczorajszego wieczora.
Obiad znowu jedli we dwójkę, po obiedzie poszli na przechadzkę do parku Paderewskiego, wracając znowu wstąpili do pani Szczerkowskiej i przed kolacją byli już w domu.
A później przyszła noc jeszcze piękniejsza, niż ubiegła, bowiem pozbawiona zawiłych wątpliwości i skomplikowanych zagadnień.
Gdy wstał drugi ranek, pani Lusia zarumieniona zwróciła mężowi uwagę, że jego łóżko wygląda tak, jakby na niem nikt nie spał. Na usprawiedliwienie swoje Józef zauważył, że i łóżko Lusi nie wygląda tak, jakby na niem spano.
— Jesteś bezwstydny i niegrzeczny — odpowiedziała pani Lusia i dla zaakcentowania tej opinji pocałowała go w usta.
Tak się zaczęło wspólne życie państwa Józefostwa Domaszków, tak mijały tygodnie, podczas których służba zdążyła przyzwyczaić się do nieobserwowania dualizmu sypialnego umeblowania przez młodych małżonków.
Dokładnie w miesiąc po ślubie Józef zaczął chodzić do „Polimortu“ i znowu zabrał się do pracy. Lusia czas jego nieobecności wyzyskiwała na różne zajęcia domowe, których zebrało się sporo.
W tymże okresie, wyzyskując nieobecność wielu znajomych w mieście, złożyli cały szereg wizyt, polegających przeważnie na rzucaniu biletów.
Pierwszą wizytą, jaką im złożono, była wizyta redaktora Swojskiego.
Wbrew oczekiwaniu Józefa i wbrew jego pragnieniu, Lusia po wyjściu redaktora oświadczyła, że jej się on zbytnio nie podoba.
— Ależ dlaczego, Lusieńko? — To taki miły, taki sympatyczny człowiek.
— Tak... ale widzisz, hm... on jest, jakby tu powiedzieć... układny.
— Chyba trudno to nazwać wadą?!
— Może... Wydaje się takim chodzącym kompromisem.

(D. c. n.).