Hanka po dawnemu szyje dla państwa Hejbowskich... Biedna Hanka, jest starą panną i wuj Mieczysław powiada, że dlatego jest histeryczką. Józef bardzo kochał Hankę i zawsze próbował stawać w jej obronie, zawszeć to siostra...
Najobrzydliwsza była Lusia. Dokuczała i Hance i Józefowi. Taka smarkata. Obiłby ją z przyjemnością, ale przecież nie mógł. Ale nigdy jej nie powiedział „panienko”, wolał unikać spotkania z nią, co zresztą nie było trudne: park, ogrody, wreszcie las.
Zajrzał do przedziału. Pani Domaszkowa rozmawiała z jakiemiś dwiema paniami i częstowała je kurczętami i jajami na twardo, które wydobyła z walizki.
Józef czemprędzej uciekł. Nie cierpiał kurcząt z walizki i jaj na twardo.
Trzeba uczyć się mówić po francusku. Gdyby nie ta obrzydliwa Lusia, może pani Hejbowska pozwoliłaby mu konwersować z boną?...
Wyobrażał sobie jaką sensację wywoła w Terkaczach to, że on jedzie na uniwersytet do samego Paryża!
Pani Hejbowska tylko raz w życiu była w Paryżu, a pan Hejbowski ani razu. Przed paru laty jeździł wprawdzie do Berlina, ale co Berlin to nie Paryż.
Tylko na miły Bóg, żeby mama nic nie mówiła państwu Hejbowskim o tym Słowackim i o tem, że on, Józef, ma kształcić się na literata!
To dopiero wyśmieliby go.
Pociąg zbliżał się do Koluszek. Pani Domaszkowa z wielkim rwetesem zaczęła się pakować i ledwie zdążyła na czas. Postój w Koluszkach trwał tylko dziesięć minut i można było przez nieuwagę przejechać dalej.
Już zdaleka Józef dojrzał na peronie sumiaste wąsy wuja Mieczysława i jego granatową „maciejówkę“.
Podczas przywitania i przenoszenia rzeczy na bryczkę nie mógł wujowi nic powiedzieć, gdyż matka miała zbyt wiele informacyj do natychmiastowego zakomunikowania bratu.
Przywitał się więc tylko z dobrze znajomemi srokaczami i ze stajennym, Walkiem, obok którego ulokował się na koźle.
Walek wielkodusznie zaproponował Józkowi powożenie, ale jemu się nie chciało.
Droga za miasteczkiem skręcała w lewo ku Brzezinom. Po niespełna godzinie jazdy z za pagórka wyłonił się zielony dach dworu terkackiego.
Srokacze pod górę szły stępa, teraz jednak Walek śmignął batem i przeszły w dobry kłus. Bryczka podskakiwała na kamyczkach, pani Domaszkowa nie przestawała mówić.
Nad rowem koło szosy stała w znanej zielonej sukni Hanka i machała ku nim wielkim liściem łopuchu. Jej ziemista twarz uśmiechała się radośnie.
— Zatrzymaj, Walek, wysiądę — zawołał Józef.
— Poco?! Poco? — krzyknął wuj Mieczysław. — Jazda! Zdążysz przywitać się w domu.
Walek znów puścił konie. Przemknęli obok Hanki. Józef krzyknął jej:
— Dzień dobry!
Ona jednak nie dosłyszała. Stała jeszcze chwilę, wciąż się uśmiechając, tylko już nie powiewała liściem łopuchu.
Z alejki lipowej nagły zakręt prowadził w bok do oficyny wuja Mieczysława. Wprost jechało się do domu. Na oficynie dach pokryto w wielu miejscach nowym gontem, wyglądał teraz, jak srokacze wuja.
Józef nie wszedł do domu, lecz pobiegł z powrotem na spotkanie Hanki. Jednakże zaraz na skręcie wpadł na panią Hejbowską. Szła z książką w ręku, z czerwoną parasolką i ze swoim jamnikiem.
Na ukłon Józefa odpowiedziała uprzejmem skinięciem głowy:
— O witam! Pan Józef!... Patrzcie państwo, to już dorosły mężczyzna!
Szurgnął nogą tak zamaszyście, że obsypał piaskiem i swoje buty i pantofelki pani Hejbowskiej.
— Moje uszanowanie pani — głośno pocałował ją w rękę.
— Jakże matura? Pomyślnie!
— Dziękuję pani. Dobra, proszę pani.
Pani Hejbowska podniosła do oczu lorgnon i obrzuciła go badawczem spojrzeniem:
— No, no — powiedziała uprzejmie — to winszuję. A jakież zamiary na przyszłość? Pewno po wakacjach znowu do Warszawy na medycynę, słyszałam?
Józef poczerwieniał:
— Nie, proszę pani, jadę do Paryża i mam studjować filozofję.
Zdumienie wyraziło się na pełnej twarzy pani Hejbowskiej gwałtownem wzniesieniem się rzadkawych brwi.
— Mój stryj — wyjaśnił Józef — życzy sobie tego.
— Aha! No i zapewne poniesie koszta. Zatem ruszyło go sumienie?
Józef miął czapkę w ręku, nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
— Stryj zawsze był dla mnie dobry — bąknął.
— No tak, ale nie mógł pańskiemu ojcu darować, że zrobił mezaljans, żeniąc się z Kijakowiczówną. Widocznie przeszło mu to na starość. Bo chyba już ma po sześćdziesiątce? (D. c. n.).
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 12
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.