O świcie, wytrzęsieni na fatalnych drogach ciężarowemi samochodami dotarli wraz z transportem do owego „punktu“.
Była to stara karczma przy gościńcu i kilkaset świeżo wzniesionych baraków z desek. Mieściły się w nich ambulatorja Czerwonego Krzyża, składy prowjantów, łaźnie żołnierskie, oddział drogowy i wiele innych instytucyj tyłowych.
Komendantem punktu był podpułkownik Rubowicz, z pochodzenia Polak, zruszczony jednak do tego stopnia, że ledwie mówił po polsku. Również z naczelnikiem oddziału Ziemskiego Sojuzu był Polak, urzędnik wojskowy w randze kapitana Pastuszkiewicz.
Młodzi ludzie zaraz rano przedstawili się im obu, poznając jednocześnie kilku oficerów, urzędników, lekarza, doktora Morgenbluma i kilkanaście sióstr miłosierdzia.
Baraki do połowy zasypane śniegiem jak i wszyscy ich mieszkańcy, dawali wrażenie tymczasowości, żyjącej w jakiejś nudzie nie pozbawionej gorączkowości. Oficerowie i urzędnicy pili na umór spirytus ambulatoryjny i samogonkę, chorzy wymierali, lub zdrowieli — jak Bóg dał, — siostry miłosierdzia spełniały swą miłosierną misję tak gorliwie, że doktór Morgenblum coraz więcej miał roboty.
Po tygodniu i Józef Domaszko stał się jego pacjentem.
— Wojna wymaga od nas ofiar — pocieszał lekarz po konsultacji — a teraz niech pan tylko wódki nie pije. Za kilka tygodni będzie pan tak zdrów, jakbyśmy nigdy z Niemcami nie wojowali.
Gdyby nie te przykre niespodzianki, Józef Domaszko czułby się tu zupełnie dobrze. Wkrótce przyzwyczaił się do nowego trybu życia. Wstawał o dziesiątej, wydawał ze swego składu taką a taką ilość bielizny — według zapotrzebowania — zapisywał do książek, dziurkował kwity, jadł obiad w kasynie, znowu wydawał bieliznę i przyjmował nadesłaną z pralni, a wieczorem zbierali się wszyscy albo u pułkownika Rubowicza, albo u „siestricy“ Jegorowej. Puszczano gramofon, pito wódkę, grano w preferansa, do późnej nocy kwitł hazard.
Józef nie znosił kart wogóle, a hazardu w szczególności. Patrzał z przerażeniem na pliki banknotów przechodzących z rąk do rąk, ze zdumieniem podnosił brwi, gdy mu nazajutrz opowiadano, że ten przegrał sześć tysięcy, a ten znowu wygrał dziewięć. Skąd ci ludzie mają tyle pieniędzy?! Próbowano i jego wciągnąć kilka razy. Bronił się, jak umiał, gdy jednak sam Rubowicz go nacisnął, nie wypadało odmówić.
O jedenastej wieczór rozdano pierwsze karty, a już o trzeciej w nocy Józef Domaszko był bez grosza przy duszy.
Wracając do swego baraku razem z Pastuszkiewiczem miał tak ponurą minę, że ten poklepał go po ramieniu.
— Nie martw się pan. Damy jakoś sobie radę.
Domaszko beznajdziejnie westchnął.
— Słuchaj młodzieńcze — wziął go Pastuszkiewicz pod łokieć — jutro popołudniu zgłosi się do pana starszy sanitarjusz Kusser po czterysta kompletów bielizny. Otóż jego pokwitowanie opiewa na cztery komplety. Rozumiesz pan?
— Nie rozumiem.
— Eee — machnął ręką zniechęcony Pastuszkiewicz — no jednem słowem, wydasz mu pan na to pokwitowanie czterysta kompletów.
— Jakże to?...
— Ależ z pana ciapa! Mała omyłka. Nie rozumie pan? Errare humanum est! Wszyscy tu się mylą, bo i dlaczegoby nie?
— Hm — bąknął Domaszko — jednak to cudza własność.
— Jaka cudza? Rosyjska! A pan jest Polakiem. Rosja nam wolność zrabowała, a pan się będziesz trząsł nad głupiemi gaciami. Rób pan zresztą, jak pan chce, ale ja tu jestem pańskim zwierzchnikiem i potrzebuję pieniędzy. Jeżeliś pan taki skrupulant, to kładź się pan do łóżka i udawaj chorego. Ja sam pana zastąpię w magazynie.
Józef nie wiedział, co ma zrobić. Rzeczywiście Pastuszkiewicz był jego zwierzchnikiem, a jeżeli sam rąk nie umacza w tej brudnej sprawie, to ostatecznie będzie w porządku. Kniby przecież i tak musi zdawać Pastuszkiewiczowi.
— No, więc jak? — hamował irytację Pastuszkiewicz — załatwione?
— Ja może zachoruję — powiedział Domaszko.
— Więc choruj pan do ciężkiego djabła! Dobranoc.
— Dobranoc panu naczelnikowi.
— Ale! — zawrócił tamten. — Słowo szlacheckie, że pan nie podłoży świni?
— Jakiej świni? — zdumiał się Domaszko.
— No, że pan nie będzie mi właził w paradę.
— Nie będę.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru — zapewnił Domaszko.
Pastuszkiewicz potrząsnął jego ręką:
— Po klucze od składu przyślę Zazulina. Dobranoc.
— Dobranoc panu naczelnikowi.
Józef przez pół nocy nie spał rozmyślając nad oczywistą malwersacją Pastuszkiewicza. Doskonale zdawał teraz sobie sprawę z tego, że wszyscy tu na „punkcie“ robią to samo, a może i na innych punktach, może i na całym froncie.
Co też stryj Cezary powiedziałby na to?
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 18
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).