Jej krytyczny stosunek do całokształtu wszechświata nie obejmował jedynie porucznika Józefa Domaszki i porucznik Józef Domaszko umiał to ocenić.
Teraz już nie żałował Klimy i nie miał żalu do Nuny. Rosiczka była najmłodsza i bezsprzecznie najładniejsza, a pozoatem miała zamiar wstąpić na humanistykę, co świadczyło o jej rozsądku i rodzaju zamiłowań nie obcych jemu.
Przyszła jesień, a z nią koniec wojny.
Kraj nie wymagał już od swych synów pozostawania w szeregach bohaterskiej armji i Józef zdemobilizował się.
Przedewszystkiem zajął się gruntownem uporządkowaniem swoich interesów. Idąc za radą mecenasa Neumana sprzedał mieszkanie na Mazowieckiej, a odnowił dla siebie znacznie mniejsze, bo tylko sześciopokojowe we własnej kamienicy na Marszałkowskiej. Kapitalik uzyskany ze sprzedaży brylantów należało gdzieś dobrze ulokować i obrotny mecenas znalazł wkrótce odpowiednie przedsiębiorstwo.
Był to dom handlowy do importu kosmetyków, chemikaljów i t. p., znajdujący się właśnie w stanie organizacji, a będący własnością panów Mecha i Weissblata. Obaj mieli nos do interesów, doskonałe stosunki handlowe, lecz musieli kontentować się małemi tranzakcjami z powodu braku kapitału zakładowego i kredytu. Wejście do spółki Józefa Domaszki radykalnie naprawiło ten mankament. „Polimport“ stał się dużym domem handlowym, ściągając jeszcze kilku drobniejszych udziałowców.
Ponieważ pan Mech miał różnego rodzaju zatargi z organami wymiaru sprawiedliwości, a pan Weisblat nie lubił się eksponować, prezesem został wybrany Józef Domaszko. On też objął kierownictwo centrali, podczas gdy Mech prowadził sprzedaż, a Weisblat kręcił się wciąż zagranicą w sprawach zakupu. Mecenas Neuman objął stanowisko radcy prawnego, co Józefowi dawało rękojmię dodatkowej kontroli nad spólnikami.
Ponieważ wskutek ochrony lokatorów kamienica dawała mizerny dochód, nawet małe zyski z „Polimportu“ nie były do pogardzenia. Zresztą zyski te rosły niemal z dnia na dzień.
W tymże czasie Józef urządzał mieszkanie pod doświadczonem okiem pani Neumanowej i przy żywym współudziale panny Rosiczki.
Nie byli jeszcze oficjalnie zaręczeni, jednak już w najszerszych kołach znajomych mówiło się głośno o ich małżeństwie. Zaręczyny odkładano z racji przykrej historji z rotmistrzem, narzeczonym Klimy. Okazało się bowiem, że jego dobra w Małopolsce skurczyły się do malutkiego folwarczku, stanowiącego własność bardzo jeszcze czerstwej i wcale dziarskiej ciotki. Józef w duchu cieszył się z kary boskiej, jaka spotkała niewierną Klimę, jednak patrząc na jej coraz bardziej zaczerwieniony od płaczu nosek, zdobywał się na przyjazne słowa pociechy, skierowując jej uwagę na jedynie trwałe i niezniszczalne szczęście, jakie może dać muzyka.
Jednakże, gdy go naciskano, by rotmistrzowi dał posadę w „Polimporcie“, wykręcił się sianem.
Wstawał wcześnie i codziennie o ósmej rano był już w biurze. Uważał, że punktualność szefa jest najlepszym środkiem na zachowanie dyscypliny w przedsiębiorstwie.
Mechanika „Polimportu“ nie była skomplikowana, to też wrótce był już obznajomiony ze wszystkiemi drobiazgami.
Od dwunastej do pierwszej przyjmował interesantów. Byli to ludzie poszukujący pracy, agenci różnych firm, wynalazcy różnych kosmetyków i t. p.
Pewnego dnia tuż przed Bożem Narodzeniem wśród kilkunastu oczekujących w korytarzu osób znalazł się pan, którego karta wizytowa zainteresowała Józefa bardziej, niż inne.
Na solidnie wielkim bilecie przeczytał:
Erazm Leopold Fahrtouschek, redaktor „Tygodnia Niezależnego“.
Oczywiście, przyjął go pierwszego i wstał na powitanie tęgiego jegomościa doskonale owalnego w postaci, dźwigającego pod pachą wielką tekę.
— Jestem Domaszko, bardzo mi przyjemnie, czem mogę panu redaktorowi służyć? Proszę siadać, bardzo proszę.
Redaktor Fahrtouscheck zapewnił pana prezesa, że jest szczęśliwy z powodu „zapoznania tak szanownej persona grata“, rzucił parę zdań, stanowiących przenikliwą definicję obecnego położenia gospodarczego, które „znajduje się enpasen in statuti nascendi“, ale które „Lajf of buzines powinien avek jun fors mażor poprzeć grubszą forsą che... che... che...“.
Następnie sięgnąwszy do papierośnicy Józefa Domaszki pan redaktor ciągnął:
— Import, czyli, jak to się mówi wwóz, to jest jeszcze, panie prezesie tabula rasa, rekte kart blanż w naszym handlu. Ale trzeba trzymać się w nim zasady karpe dzijem, jak mówią Rosjanie „łapaj momient“! Che... che...
Józef był nim zaskoczony i nieco przestraszony:
— Przepraszam pana redaktora, ale czem właściwie mogę służyć?
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/30
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 29
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).