— Panie Dyrektorze należy zdobywać rynek! Il to prędr dzi entwiklunk, jak mówią Niemiaszkowie, das szwung...
Zalany wymową poligloty, Józef z rezygnacją wysłuchał do końca jego kwiecistej przemowy i dowiedział się, że „Tygodnik Niezależny“ chętnie poparłby „wyczyny „Polimportu“ na zasadzie do ut des“, chodzi zaś tylko o umieszczanie ogłoszeń firmy na poczytnych szpaltach tygodnika.
Józef, który nigdy w życiu pisma tego w ręku nie miał, obiecał, że zastanowi się nad tem i że jeżeli pan redaktor zechce go odwiedzić za dwa dni, sprawę ogłoszeń da się załatwić. Wstydził się zdradzić swoją nieświadomość co do politycznego kierunku tygodnika, dlatego zapytał tylko:
— A kto jest redaktorem naczelnym pańskiego szanownego organu?
Owalny pan lekceważąco machnął ręką:
— Setegal, gancwurst, jego te sprawy nie dotyczą, ale może pan prezes słyszał, niejaki pan Piotrowicz?...
— Jacek może?...
— Istotnie Jacek Piotrowicz. Widzę, że wu, mosie le perzdę, że nie jest panu obce to mazwisko?
Ba! Jakże mu mogło być obce! Już chciał powiedzieć, że Jacek był jego kolegą szkolnym, że pamięta go świetnie jako największego awanturnika w klasie... Czy też się ustatkował?... Biedny Jacek, pewno nawet matury nie ma, bo go z siódmej z „wilczym biletem“ wyrzucili.
Józef chrząknął i powiedział:
— Owszem, słyszałem... hm... więc pan redaktor może będzie łaskaw zajrzeć do nas pojutrze.
— Alor orewidereczi, gud baj, panie prezesie szanowny — szarmancko i swobodnie zawołał redaktor Fahrtouscheck — do miłego zobaczenia. Że sui tre anszante, żeśmy doszli jak powiada poeta in medzijas res. Che... che... Molto gracje!...
Okrągłym lecz dostojnym ruchem znikł za drzwiami.
Józef Domaszko przyjmował dalszych interesantów, lecz wprost nie mógł pozbyć się z przed oczu wizji redaktora Fahrtouschcka. Jego wizyta i inne nasunęła mu refleksje.
Bądź co bądź nie dotrzymał przecież zobowiązań wobec świętej pamięci stryja Cezarego. Stryj kategorycznie życzył sobie, by on, potomek Juljusza Słowackiego, poświęcił się twórczej pracy na niwie kultury rodzimej, by obudził w swej krwi, dziedzictwo talentu. A cóż Józef zrobił? Wziął się do handlu, korzystając z majątku testatora... „Tygodnik Niezależny“... Stanowczo trzeba tem się zainteresować, tembardziej, że Jacek Piotrowicz...
Zatelefonował pod numer podany na bilecie Fahrtouschcka. Miły kobiecy głos poinformował go, że to administracja, a do pana redaktora Piotrowicza jest taki a taki.
Połączył się i usłyszał krótkie i szorstkie:
— Proszę.
— Czy mogę mówić z panem Jackiem Piotrowiczem?
— Kto pyta?
— Józef Domaszko.
Chwila ciszy w słuchawce i ten sam głos tylko już całkiem wesoły:
— Domaszko?... A servus! Jak się macie! Skąd wzięliście się w Warszawie? Tak dawno was nie widziałem!
Józef po paru słowach wyjaśnień wyraził zkolei swoją radość z odnalezienia dawnego kolegi i podziw, że ma pismo.
— A skądże wiecie o tem? — zdziwił się Piotrowcz — przecież pierwszy numer wychodzi dopiero za dwa dni?!
— Był tu u mnie w mojej firmie wasz redaktor ekonomiczny i mówił tak o „Tygodniku Niezależnym“, jakby istniał od stu lat. Aż rumieniłem się, że nic o nim nie wiem.
— Czekajcie, kolego — przerwał Piotrowicz — jaki znów mój redaktor ekonomiczny? — Gruby taki, pan... zaraz, mam tu jego kartę...
— Fahrtouscheck!? — ryknął Piotrowicz.
— Tak. To jakiś dziwny poliglota...
— Czekajcie, kolego — przerwał Piotrowicz — powiedział Piotrowicz — to nie jest wcale współpracownik redakcji, tylko akwizytor ogłoszeniowy. Czy przedstawił się jako redaktor?
— Ma to wydrukowane na bilecie.
— A łotr! Wypędzę go w tej chwili. Przepraszam was na sekundę. Ignacy! — ryknął — Ignacy! Dawać tego Fartuszka, żywo! — Widzicie kolego, co za bezczelne bydlę!... Co? Niema go? Gdy tylko przyjdzie, niech natychmiast u mnie się zamelduje... Jeszcze raz przepraszam was, kolego za tego cymbała.
— Ależ drobiazg — usiłował łagodzić Domaszko — to przecież zrozumiałe, że akwizytor w ten sposób stara się o zdobycie ogłoszeń.
— To jest zwyczajna nieuczciwość. Już ja się domyślam, co on wam musiał nagadać: że będziemy popierali i t. p. Znam się na tych łobuzach.
Nie mówmy już o tem. No, a cóż porabiacie? Koniecznie musimy się spotkać. Tylko, że ja teraz nie mam czasu. Chyba, że wpadniecie do mnie do redakcji na Jasną.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/31
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 30
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).