Na drugi zarzut Józefa Weisblat znalazł jeszcze bardziej nieodparty kontrargument. Kto mówi, że się będzie kokainą zatruwało kochanych rodaków? Niech Bóg broni! Cały zysk właśnie w tem, żeby koks przemycać do Rosji, Chyba bolszewików pan Domaszko nie żałuje. Im prędzej ich djabli wezmą tem lepiej. Koks tylko ułatwi djabłom robotę. Nie?... Więc o co chodzi?... O to, że pan Domaszko nie chce rąk maczać w całym interesie? To nie będzie maczał. Może nawet o niczem nie wiedzieć. Zrobi się cichutko. Tylko kapitał obrotowy trzeba przerzucić z perfum i innych towarów na koks. Reszta spólników nawet nie przewącha. Obroty zmniejszyły się i tyle.
— O, i oszukiwanie spólników! — wtrącił Józef.
— Poco oszukiwanie? Jeżeli kochany pan Józef tak kwestję stawia, to nawet możemy im dać normalne zyski, zaksięguje się poprostu tranzakcje z ręki do ręki, pan Mech już to sprytnie załatwi. I interes jest czysty, jak łza.
— A powiedzże jakie dochody — zaszeptał Mech.
Twarz Weisblata rozjaśniła się. Wyjął notes, ołówek i zaczął Domaszce prezentować kalkulację, pozycję po pozycji. Józef niechętnem, lecz uważnem okiem śledził ruchy jego ołówka. Weisblat skończył i trzykrotnie podkreślił cyfrę, bardzo wymowną cyfrę czystego zysku:
— 450 procent!
— No?!... Każdy dolar w ciągu dwóch miesięcy przynosi cztery i pół przychówka. Jeżeli puścimy w to tylko pięć tysięcy, to po roku wyjmiemy minimum 300.000 dolarów! Pan rozumie? Po sto tysięcy dla każdego z nas!
Nastało milczenie.
— Ale wyłącznie do Bolszewji? — zapytał Domaszko.
— Pod słowem honoru — uderzył się w piersi Mech.
— I w „Polimporcie“ nie będzie ani jednego grama tego paskudztwa?
— Ani jednego. Przecież to nie interes firmy tylko nas trzech — zapewnił Weisblat — no więc zgoda?...
Wyciągnął rękę, lecz Domaszko udał, że jej nie widzi. Złożył serwetę i wstał:
— Muszę już iść... Ale pamiętajcie panowie, że ja o niczem nie wiem.
— No, rachunki chyba zechce pan sprawdzać? — zaszeptał Mech.
— Tylko dla porządku, tylko dla porządku — odpowiedział Domaszko z oburzeniem.
Niechętnie uścisnął ich ręce i wyszedł.
— Całe szczęście, że to tylko dla Bolszewji — mruczał siadając do dorożki — gdyby zrobili poza mojemi plecami, napewno sprzedawaliby i w kraju. Ale to szuje, psia krew! Kanalje!
Był to skromny i nieco nieporządny lokal na trzeciem piętrze. Na drzwiach biała tabliczka głosiła: „Tygodnik Niezależny“ — kierownik przyjmuje od 8-ej do 10-ej rano.
— Też wybrał sobie godziny przyjęć — pomyślał Józef, naciskając klamkę.
W przedpokoju źle ubrany wyrostek jadł chleb z masłem, w pierwszym pokoju jakiś pan nad stertami papierów kłócił się z dwoma innymi. Na ścianach cokolwiek krzywo wisiały mapy i portret Fryderyka Nietzschego.
Po chwili wybiegł Piotrowicz, wysoki kościsty blondyn o niemal atletycznej budowie z niezwykle żywemi niebieskiemi oczyma.
— Servus! Jak tam? — zawołał — szalenie się cieszę. Wejdźcie, kolego, tu na parę minut Mam krótką konferencję i zaraz będę gotów.
Mocno uścisnął dłoń Domaszki i prawie wepchnął go do bocznego pokoiku.
— Siadajcie i darujcie — z temi słowami znikł.
Józef rozejrzał się. Pod oknem przy maszynie do pisania siedziała plecami do wejścia szczupła blondynka i postukiwała klawiszami z wielką uwagą.
Chrząknął, lecz nie odwróciła głowy, wobec czego zrezygnował z ukłonu i usiadł na cokolwiek chwiejącem się krześle. Stary biurowy stół obok jak i wszystkie meble był zawalony dziennikami, korespondencją i przyborami do pisania.
— Ładu tu nie zadużo — skonstatował w myśli.
W tej chwili blondynka wstała, wyjęła papier z maszyny i podeszła do stołu. Józef wobec tego uniósł się na krześle i ukłonił się. Skinęła mu ładną główką. Nawet bardzo ładną. Mogła mieć osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście lat. Zresztą nie przyglądał się jej zbyt uporczywie, gdyż byłoby to nietaktowne. To też zdziwił się, że ona wciąż ku niemu zerka i to jakby z uśmiechem.
Wreszcie zapytała wręcz:
— Przepraszam pana, ale... czy pan nie jest panem Józefem Domaszką?
Zerwał się:
— Tak jest, proszę pani.