— Zaprosiłabym pana do wujenki, napewno byłaby rada, ale tam tyle osób... Nie moglibyśmy się wygadać. Nie. Pójdziemy do cukierni na małe pół godzinki.
— Dobrze.
— Jest tu taka maleńka na Brackiej.
Cukierenka była pusta. Zajęli stolik pod oknem. Podano im herbatę i ciastka.
— Skąd pan zna pana Piotrowicza? — zapytała Lusia.
— Jacka? Jacek to mój kolega gimnazjalny.
— Aha! A ja poznałam go u pani Krotyszowej. Pewno pan słyszał?
— Pani Krotyszowa?... Nie.
— Ach, to taki dom, gdzie zawsze pełno uczonych, literatów, poetów. Pani Barbara jest intelektualistką — dodała z powagą.
— Ale, przepraszam, panno Lusiu, czy... czy pani musi pracować?
— A no właściwie muszę.
— A Terkacze? Przecie to ładny kawałek ziemi i zdaje się pani wyłączna własność?
— I cóż z tego? Wuj Szczerkowski oddał w dzierżawę, ale to przynosi grosze. Sam pan wie: zabudowań niema, wszystko zryte okopami i pociskami. Dzierżawca, niejaki Olszewicz, postawił sobie prowizoryczne budynki z desek i sam klepie biedę.
— Była tam pani?
— Nie.
Józef uśmiechnął się smutno:
— Wie pani co? Musimy kiedyś latem wybrać się do Terkacz.
Spojrzała nań z rozczuleniem.
— Pojedziemy razem, na parę bodaj godzin — mówił wzruszony — taka mała pielgrzymka.
— Dobrze. Pan ma złote serce. Tak się cieszę, żeśmy się spotkali!
— I ja. Bardzo.
Niemal godzina upłynęła im na odszukiwaniu w sobie nieco chaotycznych wspomnień, przeplatanych opowiadaniem Lusi o jej kolejach życia.
Otoczył ich nastrój czułości i naturalnego ciepła.
Musieli się wreszcie rozstać, bo wujenka Szczerkowska byłaby niezadowolona ze spóźnienia na obiad. Domaszko odprowadził pannę Lusię na Wilczą.
— Oczywiście, jeżeli pozwoli pani to w najbliższych dniach złożę państwu Szczerkowskim wizytę.
— Najlepiej jutro. Wujenka napewno ucieszy się. Jutro jest sobota, to jest taki nieoficjalny „żurek“ wujenki. Niech pan koniecznie przyjdzie. O piątej!
— Przyjdę napewno. Dowidzenia, panno Lusiu. Jak to góra z górą... Miałem dziś szczęśliwy dzień.
— O i ja też — powiedziała poprostu — dowidzenia, do jutra!
Józef szedł gwiżdżąc i wymachiwał zlekka parasolem. Chętnie wywijałby nim na cały chodnik, ale coby o nim pomyśleli ludzie.
— Jakaż ona śliczna i jaka miła... Lusia. Lusia to jest bardzo ładne imię.
Przyszło mu na myśl, że naprzykład Rosiczka... To brzmi nienaturalnie, dziwacznie, wręcz pretensjonalnie...
Chętnie nie poszedłby do mecenasostwa dziś wieczór. Wprawdzie nie był tam wczoraj, ale z panią mecenasową i z Rosiczką widział się w Zachęcie, więc jego nieobecność dałaby się usprawiedliwić.
Po obiedzie wstąpił do biura, by spokojnie i z ołówkiem w ręku sprawdzić kalkulację tego łajdaka Weisblata. Nie ulegało wątpliwości, że ryzyko było minimalne i że kokaina musi dać swoje czterysta pięćdziesiąt procent czystego zysku, nawet gdyby co dziesiąty transport przepadł.
Wątpliwości natury moralnej topniały w Józefie w miarę przekonywujących perswazyj Mecha. Ten doskonale był poinformowany o różnych geszeftach robionych przez wszystkich na prawo i na lewo. Ostatecznie znacznie lepiej jest faszerować bolszewików kokainą, niż uprawiać na szkodę własnego społeczeństwa lichwę żywnościową, spekulację na zniżkę marki polskiej, czy afery z zakupem materjałów „Demobilu“.
Rozważania te o tyle poprawiły humor Józefa, że około ósmej poszedł do Neumanów.
W salonie siedział stary pan Huszcza, ojciec narzeczonego Nuny. Przeglądał ilustracje i mruczał coś pod nosem.
— Takich to czasów dożyliśmy — przywitał Domaszkę.
— A to co się stało?
— Co się stało, co się stało! Wciąż dzieje się djabli wiedzą co! Wszystko ci socjaliści, masoni i...
Obejrzał się i pochylając się do Józefa zakończył:
— ...i żydzi. Nie mówię, panie, o Neumanach, bo to porządny dom, ale za dużo tego na świecie.
— Przecież Neumanowie to nie żydzi — zdziwił się Józef.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/36
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 35
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).