Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/42

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 41
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Weszła pani Szczerkowska, drobna, szczupła, o szarej bezbarwnej cerze i gładko zaczesanych ciemnych siwiejących włosach. Czarna suknia z białym kołnierzem i takiemiż mankietami pozbawiona była wszelkich ozdób i nadawała tej sylwetce wyraz ujmującej prostoty, schludności i kobiecego wdzięku.
— Oto, wujenko, pan Józef Domaszko, ongi mój Mentor, a obecnie pan szef — przedstawiła go Lusia.
— Miło mi pana poznać — powiedziała pani Szczerkowska, podając mu rękę — proszę, niechże pan siada.
Uśmiechnęła się przytem tak życzliwie, że Józef odrazu odzyskał swobodę.
— Pan Józef — wyjaśniła Lusia — nabył wydawnictwo „Tygodnika“ i niech sobie wujenka wyobrazi, jak bardzo muszę teraz panu nadskakiwać, by mnie nie zredukował!
Wszyscy troje roześmieli się, a pani Szczerkowska dodała:
— Lusia jeszcze bardzo słabo pisze na maszynie, ale znając jej poczucie obowiązku, jestem pewna, że wkrótce zdobędzie zupełną biegłość.
Rozmowa toczyła się dokoła kwestji pracy panny Lusi w szczególności, a kobiet wogóle, gdy przyszli państwo Kormińscy. On mały, niesłychanie ruchliwy i gadatliwy staruszek, ona otyła brunetka o bolesnym wyrazie twarzy i rękach pękatych jak poduszki.
Zaraz za nimi zjawiła się miss Morton, żona radcy poselstwa amerykańskiego z młodym blondaskiem mister Herbertem, jak zaraz wynikło z rozmowy, turystą, dopełniającym swe wykształcenie podróżą po Europie.
Służba wniosła niskie palisandrowe stoliczki zastawione różnego rodzaju ciastkami. Zaczęto roznosić herbatę i kawę.
Gości wciąż przybywało: senator Mikosza z córką, brzydką blondynką o niezwykle pięknych nogach, generał Gorczyca, którego Józef znał z wojska, a który go powitał kordjalnie, młode małżeństwo z Poznańskiego, on krępy i kwadratowy, ona wiotka i wysoka, prałat Wiśniowiecki, znany ze swej niepospolitej elokwencji, profesor Zamirski z siostrą, czarującą staruszką...
Józef wysilał uwagę, by zapamiętać nazwiska i twarze.
Pomimo tylu świeżo poznanych osób bynajmniej nie czuł się skrępowany.
Może dlatego, że zarówno pani domu, jak i Lusia z prawdziwą umiejętnością, ani przez chwilę nie zdradzającą wysiłku, wciągały go do ogólnej rozmowy.
Z senatorem mówił o imporcie i cłach, z Amerykaniem o zabytkach średniowiecznych, z generałem Gorczycą o kilku ostatnio wydanych książkach wojskowych, z ziemianinem wielkopolskim o przewadze kultury rolnej w byłym zaborze pruskim, z prałatem Wiśniowieckim o Bergsonie i zmierzchu spirytualistów, z profesorem Zamirskim o przyszłości rasy nordyjskiej, a z jego siostrą o wpływie słodyczy na kształtowanie się usposobienia.
Gdy o godzinie siódmej pożegnał się i wyszedł, stał się na kilka minut tematem ogólnej wymiany zdań, która doprowadziła do jednogłośnej opinji, że pan Domaszko jest bardzo kulturalnym i „na miejscu“ młodym człowiekiem.
On sam był pod najlepszem wrażeniem.
Cały dom, goście, służba, wszystko było tu inne, niż naprzykład u Neumanów, niż ongi w najlepszych nawet towarzystwach w Petersburgu.
I Lusia...
Jaka to czarująca panna... Jaka rasowa.
Właściwie mówiąc ich sytuacja społeczna, panny Lusi i Józefa, jest obecnie zupełnie wyrównana.
A Rosiczka?... Wspomnienie jej sprawiało mu przykrość. Chociaż ostatecznie, że bywał u Neumanów częstym gościem, do niczego to go nie zobowiązywało. Byłoby to bezczelne, nigdy uważali sam fakt jego bywania za wiążący go pod jakimkolwiek względem.
Pomimo to należało przerzedzić te wizyty.
Zresztą miał teraz pretekst wymowny: — „Tygodnik Niezależny“.
Mając dużo systematyczności w naturze, Józef szereg najbliższych dni poświęcił zaznajamianiu się z wydawnictwem.
Pierwszy numer był już pod prasą. Dlatego najpierw zajął się zbadaniem kwestji kolportażu. Administrator, pan Kowalnicki odrazu niepodobał się Józefowi. Człowiek tego typu nie mógł być pożytecznym kierownikiem wydawnictwa. Były pułkownik rosyjski i zrujnowany ziemianin z za kordonu, więcej czasu zajmował sobie opowiadaniem, jak to dawniej było, niż sprawami „Tygodnika“.
Każde jego zdanie zaczynało się nieodmiennie:
— Ot, pamiętam, bywało...
Potem szły cyfry włók, bydła, wydawanych na hulanki tysięcy, a kończyło się pogardliwem machnięciem ręki:
— A teraz?!...
Wszystko dla niego było tu minjaturowe, śmiesznie drobne, ot, zabawki dziecinne. Interesy w Polsce — sklepik, fabryki — „kustarnyj promysieł“, chałupnictwo, miasta — dziury prowincjonalne, życie — poprostu bezcelowe. A zresztą i tak wysilać się nie warto, primo: dla takich groszy, a secundo i tak wszystko djabli wezmą, a w każdym razie powinni wziąć.
Domaszko interwenjował u Piotrowicza. Ostrożnie, ale bez żenady wypowiedział swoją opinję o Kowalnickim i wyraził przekonanie, że taki człowiek absolutnie nie nadaje się do pracy.

(D. c. n.).