— Nie wiedziałem — cofał się Józef — ale pojąć mi trudno, w jaki sposób pan ten jest w takim razie radnym miejskim, przecież...
Rozległ się dzwonek i po sekundzie wpadł do salonu Piotrowicz, a za nim drobnym kroczkiem Kamil Zenon Zaleski, tęgi barczysty jegomość o tłustej błyszczącej twarzy i nadspodziewanie krótkich nogach, któremi przebierał tak nieznacznie, że patrzącemu zdaleka wydawał się umieszczonym na kółkach.
Dr. Żur zaraz podjął sprawę Brzęczkowskiego, nie bez cienia ironji powtarzając zastrzeżenia Domaszki.
Piotrowicz z miejsca oburzył się:
— Żartujecie kolego?!
— Telefonowano do mnie z pretensjami, więc...
— Mam pretensje w pięcie!
— Zwróciłem na to uwagę — bronił się Józef, gdyż grożono nam procesem.
— Wkrótce się z tem otrzaskacie — zapewnił go Piotrowicz — a jeżeli ten łotr ośmieli się wytoczyć nam proces, no to winszuję mu. Zresztą mniejsza o to. Pękalski nie przyszedł?
— Dotychczas nie.
— Doktorze, zadzwoń pan do niego. Cóż u djabła sobie myśli!
W chwili, gdy Żur wyszedł do gabinetu telefonować, zjawił się wreszcie Pękalski, kościsty brunet o szerokich ustach i małych żbikowatych oczach.
Przystąpiono do dyskusji na temat świeżo wydanego numeru. Po dłuższej wymianie zdań głos zabrał Kamil Zenon Zaleski i wystąpił z żądaniem rozszerzenia działu kultury i sztuki.
— Jest to dziedzina najbardziej zachwaszczona i pełna hołoty. Tu trzeba wziąć się do systematycznej „czystki“. Czas skończyć z wszechwładztwem miernot literackich, z pacykarstwem i z rzępołami.
— No więc pisz, któż ci nie daje — wzruszył ramionami Piotrowicz.
Okazało się jednak, że Kamil Zenon przystąpił do pracy nad jakiemś bliżej nieokreślonem dziełem i dlatego w „Tygodniku Niezależnym“ musi hamować swój rozpęd twórczy. Natomiast proponuje zaangażowanie jeszcze kilka tęgich piór.
— Tego ne mam z budżecie — kategorycznie zaoponował Piotrowicz — zresztą mamy przecież kolegę Domaszkę, którego rozsadza namiętność pracy.
Józef zaczerwienił się:
— Owszem, chętnie będę pisywał.
— Zatem w porządku. Teraz musimy opracować następny numer.
Postanowiono, że poza bieżącym materjałem drugi numer przyniesie artykuł Piotrowicza o konserwatystach p. t. „Żabie trzęsawisko“, pracę Pękalskiego o nowych prądach w filozofji p. t. „Odrodzenie hedonizmu“, atak Zaleskiego na militarystyczne filmy i studjum Domaszki p. t. „Wpływ klasycyzmu w wierszu „Smutno mi Boże“ Juljujusza Słowackiego“.
Piotrowicz krzywił się trochę na to ostatnie, lecz wziąwszy pod uwagę rodowód autora i konieczność rozszerzenia działu kulturalnego, zgodził się.
Po konferencji Józef powórnie przejrzał numer „Tygodnika“ i doszedł do przekonania, że ostatecznie zbyt pośpiesznie nabrał do niego niechęci. Pismo wzięło na siebie ciężką i może niewdzięczną, ale przecież zaszczytną rolę czyściciela stajni Augjasza. Ostry ton jest znamieniem odwagi cywilnej i wiary w słuszność bronionej sprawy, a piętnowanie zła obowiązkiem dobrego obywatela kraju.
Wieczorem wybierał się do teatru z panną Lusią. Z rozczuleniem myślał, że będzie siedział obok niej i będzie mógł przez kilka godzin patrzeć na jej subtelny pastelowy profil, na jej jasne włosy i świeże lekko wypukłe usta. Nie spotkał jeszcze nigdy w życiu kobiety tak zachwycającej pod każdym względem.
Kończył właśnie toaletę, gdy stary Piotr oznajmił, że przyszła panna Bulkowska.
Józef tak daleko był myślami od niej, że potrzebował długiej chwili koncentracji uwagi, by zdać sobie sprawę, że to Natka.
U ciotki Michaliny nie był od kilku miesięcy. Małe ubogie mieszkanko z ulicy Freta wyblakło w jego pamięci, straciło kształt rzeczywistości, wymazało się samo.
— Prosić, oczywiście, prosić!...
Do pewnego stopnia czuł się winowajcą wobec tych dwóch krewnych. Życie go odsunęło od nich, ale przecież powinien był zadać sobie przymus i odwiedzać je, jak dawniej.
Spojrzał na zegarek. Jeszcze nie było siódmej. Miał godzinę czasu. Pogawędzi z Natką możliwie najserdeczniej, najcieplej.
Bardzo postarzała. Wyglądała nieśmiało i prowincjonalnie. Przywitał ją z udawaną wesołością, na swobodę jednak zdobyć się nie mógł. Pytał o zdrowie matki, tłumaczył się nawałem zajęć i obowiązków, napomknął o gotowości służenia pomocą w razie potrzeby.
— Nie myśl Józiu — potrząsnęła głową Natka, — że przyszłam cię prosić o pieniądze.
— Ależ nie trzeba wogóle prosić — pogładził ją po ręku — dość poprostu powiedzieć, przecież między nami, tak bliskim sobie...
— Nie, nie... Przyszłam... przyszłam, bo... mi bardzo źle... na świecie...
— Dlaczego ci źle? — zapytał z obawą.
— Samotna jestem... Józiu, żebyś ty wiedział, jaka ja jestem samotna...
Ze starej niemodnej torebki wydobyła drżącemi rękoma chusteczkę i szybko ocierała oczy.
Cóż jej mógł na to powiedzieć?
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/46
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 45
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).