Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/47

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 46
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Strasznie stęskniłam się za tobą — mówiła patrząc w dywan — i tak sobie myślałam, że cóż mi po życiu... Jak to było dobrze, kiedyś ty u nas mieszkał...
Józef spojrzał na nią z przestrachem:
— Zwarjowała — pomyślał.
— Nikt mnie nie kochał — ciągnęła urywanym głosem — nikt oprócz ciebie... i tak sobie myślałam, że poprostu przyjdę do ciebie i powiem...
Zagryzła blade wargi i wybuchnęła płaczem.
— Natko! Uspokój się — westchnął.
Wyglądała tak żałośnie i biednie. Usiadł przy niej na kanapie.
— Nie płacz, Natko, to nerwy. Uspokój się.
Pochyliła się na jego ramię. Łzy spływały jej po rękach i spadały mu na gors sztywnej koszuli.
— Ładna historja — pomyślał — trzeba będzie koszulę zmienić! Natka nad tem się nie zastanawiała. Sugestja wspomnień była tak silna: kozetka pokryta czerwonym pluszem i on tuż przy niej. Na lata, których tyle minęło trzeba przymknąć oczy, nie było ich...
Jej ręce teraz go nie wypuszczą. Za długo czekała, za bardzo pragnęła.
— Józiek, mój słodki Józiek.
— Przestań, Natka... — próbował ją odsunąć, ale było to niemożliwe.
Tembardziej, że i jemu udzieliła się sugestja, wzmocniona tem, że w ostatnich czasach żył zbyt cnotliwie jak na trzydziestokilkoletniego mężczyznę.
Gdy Natka wyszła musiał przebrać się i to w rekordowem tempie. Gors był nietylko poplamiony łzami, lecz i wygnieciony zupełnie. Smoking powalany pudrem, a spodnie zmięte. Nie było rady: wziął zatem ubranie wizytowe.
— Ostatecznie — reflektował swój zły humor — i tak będzie przyzwoicie, a dla rodziny przecież można się czasem poświęcić.
Lusia zupełnie gotowa czekała nań, stojąc w przedpokoju i rozmawiając z panią Szczerkowską.
Zaczął tłumaczyć się i prosić o wybaczenie, że musiała nań czekać, lecz obie panie zbyły wszystko miłemi żartami.
— Teraz jednak śpieszmy — wołała wesoło Lusia, zbiegając ze schodów.
— Jaka ona jest zgrabna — pomyślał Józef z zachwytem.
Gdy znalazł się obok niej w samochodzie wyciągnęła doń rękę:
— Niech pan zapnie, zawsze z tym guzikiem mam kłopot.
Zapiął i zanim zdążył stwierdzić, że postępuje nietaktownie, pocałował małe różowe serduszko dłoni, jedyne nieosłonięte rękawiczką miejsce na tej ręce, która niewątpliwie była najpiękniejszą z rąk, jakie kiedykolwiek istniały na świecie. A że właśnie ręka ta została widocznie zapomniana przez jej właścicielkę, popełnił drugi nietakt i znowu pocałował. Natura ludzka ma tę słabą stronę, że raz uległszy pokusie już zatrzymać się nie umie, Józef zaś nie myślał o zwalczaniu swej natury, bo prawdę powiedziawszy i czasu na to nie miał, zajęty odpinaniem i ściąganiem rękawiczki.
Panna Lusia zbyt była zaabsorbowana oglądaniem malowniczego pejzażu mijanych ulic, by miała zwrócić na to uwagę. Pejzaż Placu Teatralnego był tak interesujący, że nawet nie zauważyła, iż taksówka się zatrzymała.
— Przyjechaliśmy, proszę państwa — odwrócił się szofer, a wyraz jego twarzy świadczył o braku wyrozumiałości dla bliźnich.
— Ach to już! — zerwała się Lusia j skonstatowała w myśli, że Warszawa jest bardzo małem miastem.
Grano „Pana Jowialskiego“. Znali to oboje dobrze, dlatego też fakt spóźnienia nie zmartwił ich wcale.
W teatrze było dość pusto. Z lóż tylko jedna była zajęta. Gdy podczas antraktu zapalono światła okazało się, że zajęta jest przez mecenasową Neumanową, Nunę, jej dryblasa sportowego i Rosiczkę.
— A to mam pecha — pomyślał Józef.
— Co panu? — zapytała panna Lusia, widząc, że się nagle zaczerwienił.
— Nie, nic, proszę pani.
Nie oglądał się więcej, lecz czuł, że jest przeszywany wzrokiem.
— A cóż to — zbuntował się w duchu — nie wolno mi, czy co?! Właśnie im na złość!
Wstał i ukłonił się ostentacyjnie.
Mecenasowa ledwie kiwnęła głową. Nuna zrobiła to ze złośliwym uśmiechem, Rosiczka ani drgnęła, a ten idjota dryblas zamachał prostaczko łapą.
— Tak? — zawziął się Józef — to ja wam jeszcze lepiej zrobię!
Przeprosił Lusię i pobiegł do bufetu.
Powrócił z olbrzymim pudłem czekoladek i z szarmanckim ukłonem podał Lusi.
— Po co pan takie wydatki robi — spojrzała nań tak ślicznie, że warte to było największej rozrzutności.
W następnym antrakcie wyszli do palarni. Józef z dumą łowił zachwycone spojrzenia mężczyzn atakujące jego towarzyszkę.
Już nie trapiła go myśl, co to będzie za plotkowanie i fumy u mecenasostwa.
Wracali w doskonałych humorach. Lusia była poprostu rozdokazywana i powiedziała mu na pożegnanie:
— Bardzo pana lubię! Zadowolony pan?

(D. c. n.).