Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 47
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Nie — poważnie potrząsnął głową — ja nie jestem zadowolony. Jestem szczęśliwy.
— Naprawdę? — pochyliła się ku niemu.
— Naprawdę.
— Więc jeszcze bardziej pana lubię, niż bardzo. Dowidzenia.
Stróż zamknął bramę. Stróże wogóle zbyt szybko zamykają bramy.
Józef był rozmarzony. Z radością myślał, że jutro będzie mógł znowu wpaść do redakcji i znowu ją zobaczyć, a wieczorem przyjść na kolację do jej domu.
Świat naogół jest urządzony mądrze i pięknie; tylko Rosiczka jest głupia i ma piegi.
Od trzech dni nie był u Neumanów. Jednak należy do nich wstąpić dla samej przyzwoitości. Byle nie jutro.
Spał świetnie i śniło mu się, że płynie żaglowym jachtem po bezbrzeżnem morzu i że panna Lusia siedzi w trzcinowym fotelu tuż przy nim.
W „Polimporcie“ czekał nań Kowalnicki.
— Mam dla pana pewną propozycję — przywitał go Józef — czy panu zależy na pozostawaniu w Warszawie?
— No, wolałbym...
— To szkoda. Ja myślałam, że pułkownikowi nie zrobiłoby różnicy zamieszkanie w Katowicach. Mój znajomy ma tam przedstawicielstwo łożysk kulkowych i dałby panu dobre warunki.
— Ech — machnął ręką Kowalnicki — mnie tam wszystko jedno. Czy tu zdychać, czy tam...
— No, pułkowniku, po co używać takich przesadnych określeń. Więc? Pojedzie pan?
— Nie, nie pojadę. Widać już do niczego jestem, skoro w Warszawie nic pan dla mnie znaleźć nie może.
— Ja nie mówię, że nie mogę — zirytował się Domaszko — tylko w Katowicach dostałby pan większą pensję.
— Prowincja — pogardliwie wykrzywił usta Kowalnicki — chociaż cała ta nasza ojczyzna to, zapewniam pana, tylko prowincja.
— Mniejsza o to, co pułkownik sądzi o naszej ojczyźnie. Teraz mówimy o pańskiej posadzie. Jeżeli pan stanowczo nie chce wyjechać to proszę zgłosić się do magistratu, wydział aprowizacji, pan Rzetomski.
Józef miał już naprawdę dość Kowalnickiego, jego drażliwości, pozornego „je-m’en-fichyzmu“ i malkontenctwa. Dziś zaś Kowalnicki zirytował go jeszcze bardziej swoim pogardliwym tonem, jakim mówił o pierwszym numerze „Tygodnika“.
Zresztą ze wszystkich stron sypały się na Domaszkę odgłosy krytyczne. Nawet jego wspólnik, taka szuja, ten Mech, ośmielił się wyrazić powątpiewanie, czy firmie dobrze zrobi to, że jej prezes zajmuje się wydawnictwem paszkwilistycznego pisma.
— Przepraszam pana, panie Mech — zimno zatrzymał go Józef — co pan rozumie przez słowo „paszkwil“?
— Jakto co? No przecież pisanie źle o różnych ludziach. To jasne.
— No dobrze, ale czy to co o nich piszemy w „Tygodniku Niezależnym“ nie jest prawdziwa?
— Może i jest — wzruszył ramionami Mech — ale po co to wyciągać na wierzch? Pański interes? — Nie! Narobi pan sobie wrogów i tyle.
— Mieć przeciw sobie takich ludzi, to tylko zaszczyt! — powtórzył Domaszko zdanie wypowiedziane wczoraj przez Piotrowicza.
— Zaszczyt chleba nie daje — skrzywił się Mech, — a z ludźmi trzeba żyć.
Józef nic nie odpowiedział, pomyślał jednak, że zdanie Mecha nie jest pozbawione słusznych podstaw.
Jeszcze bardziej utwierdziła go w tym poglądzie lektura dzienników.
W pierwszym z brzega wielkim organie konserwatywnego mieszczaństwa znalazł list zbiorowy, podpisany przez kilkanaście osób o znanych nazwiskach. List nosił tytuł: „W obronie czci zasłużonego obywatela“, zawierał zaś w pełnych oburzenia wyrazach potępienie karygodnego wybryku „Tygodnika Niezależnego“, szarpiącego dobre imię dyrektora Szurczyńskiego, który i t. d. i t. d.
Jeszcze ostrzej zareagowało na krytykę działalności posła Wańtuchowskiego pismo radykalne „Jutro“. W większym artykule nie żałowano tu takich słów jak pomyje, błoto, łgarstwo, gryzipiórki i t. p.
W jeszcze klku znalazły się wyrazy oburzenia, skarcenia i drwin.
Jednak wręcz skandalem był artykulik brukowego pisemka „Głos Warszawianina“. Tu rzucono się wprost na Piotrowicza i na Domaszkę. Wyjaśniono, że Piotrowicz podobno miał być szpiegiem niemieckim i znany jest z bywania w lokalach opanowanych przez ohydnych zboczeńców, a Domaszko jest bezwstydnym starcem, dawnym zausznikiem gubernatora, denuncjantem, który powrócił z Bolszewji, gdzie znajdował się w niedwuznacznych stosunkach z cziezwyczajką. Mimochodem dodawano, iż ten to obecnie rzecznik moralności przed wojną utrzymywał baletnicę P. Z. i został poturbowany przez jej narzeczonego, znanego pasera Perelmana, używającego ongi w świecie przestępczym przezwisku „Lajtuś“. Profesor Chudek został nazwany profesorem obojga kaligrafji, Pękalski komiczną figurą, Kamil Zenon Zaleski kawiarnianym pieczeniarzem. Oszczędzono tylko doktora Żura, wyrażając zdziwienie, że mógł się znaleźć w tem podejrzanem towarzystwie.

(D. c. n.).