Po przeczytaniu tego Józef był bliski obłędu.
Telefony usłużnych znajomych, pytających go ze współczuciem, czy czytał te okropne oszczerstwa, doprowadziły go do zupełnej rozpaczy. Wyłączył telefon i chodził po gabinecie, jak tygrys w klatce.
Myśl, że będzie musiał pokazać się na ulicy wydawała się mu torturą. Jednak trzeba było raz z tem skończyć.
— Wytoczę im sprawy o oszczerstwo, to raz! Zamieszczę w „Tygodniku“ wyjaśnienie, że jestem absolutnie nieodpowiedzialny za jego treść, to dwa! Natychmiast przestanę wydawać „Tygodnik“ i zerwę z tymi szaleńcami — to trzy!
Dopadł najbliższego auta i kazał się wieść do redakcji.
Przebiegł jak burza przez pierwsze dwa pokoje. Były puste.
— Oczywiście, uciekli! — zawołał z gorzkim triumfem.
W trzecim zastał pochyloną nad maszyną pannę Lusię.
Powitała go uśmiechem słonecznym, lecz i to go nie rozbroiło.
— Straszne... Straszne — sapał całując ją w rękę — Piotrowicza, oczywiście, niema, nikogo niema?!...
— Owszem są! Co się stało — zawołała z przestrachem.
— No jakto? Nie czyta pani dzisiejszych dzienników?...
Nagle drzwi od gabinetu otworzyły się i wpadł Piotrowicz:
— Wiwat — zawołał radośnie — jest, panowie, nasz rozpustny starzec i zausznik tudzież zarękawek gubernatora!
Domaszko zrobił wściekłą minę:
— To skandal! To okropne!
— Chodźcie kolego — z uśmiechem odpowiedział Piotrowicz.
Wewnątrz byli wszyscy. Siedzieli i palili papierosy tak, że dym poprostu dusił.
— Widzę, że panowie są bardzo zadowoleni — z docinkiem powiedział Domaszko.
— A pan czem się martwi? — zapytał, poprawiając binokle profesor Chudek.
— Przecież to jest łajdactwo! — wybuchnął Józef.
— Co?
— No te oszczerstwa!
Piotrowicz poklepał go po ramienu:
— To są komplimenty, szanowny kolego, komplimenty!
— Wybaczcie, ale nie jestem usposobiony do żartów — obraził się Józef.
— Nie żartuję, bynajmniej.
— Redaktor ma rację — odezwał się Chudek — wymyślanie tych złodziei jest świadectwem naszej zasługi.
— I odwagi cywilnej — podchwycił Pękalski.
— A przedewszystkiem celności strzału — podniósł palec Kamil Zenon.
Domaszko rozłożył ręce:
— Więc mam się może cieszyć?
— Oczywiście!
— Winszuję panom, ale ja nie znajduję przyjemności w odbieraniu obelg.
— Te napaści świetnie wpłyną na nasz nakład — zauważył rzeczowo doktór Żur.
— Co tu gadać — uderzył w stół Piotrowicz — pierwszy numer spełnił swoje zadanie kija wsadzonego w mrowisko.
— Więc jakto? Nie zamierzacie reagować na te oszczerstwa?
— A co? Mamy może tym szujom posyłać sekundantów!
— No, czy ja wiem — denerwował się Józef — może nie sekundantów, ale poprostu pociągnąć ich do odpowiedzialności sądowej.
— O, to, oczywiście, zrobimy.
— Oszaleć można!
— Można, ale nie trzeba. Wytoczymy im proces, a w dodatku zaraz w tym numerze podamy do wiadomości publicznej wiązankę szczegółów z życia tych panów! No już będą mieli się wybornie!
— Za pozwoleniem, panie kolego, — zaprotestował Domaszko — ale ja mam już tego powyżej uszu i bynajmniej nie pragnę nowej fali oszczerstw.
Piotrowicz wstał i zbliżył się doń z groźną miną:
— Pan zdaje się zapomina, panie kolego, że to ja jestem redaktorem i ja decyduję o tem, co ma być w piśmie.
— Wcale nie zapominam.
— Więc cóż ma oznaczać ta jakaś próba zakazu?
— Nie zakazu, tylko poprostu wycofuję się.
— Co? — zawołali wszyscy.
— Wycofuję się. Nie mogę wydawać ani podpisywać pisma, które staje się magnesem do ściągania na moją głowę obelg i potwarzy.
Zaległa cisza.
— Mówicie to poważnie? — zapytał Piotrowicz.
— Pan Domaszko żartuje — zaśmiał się Chudek.
— Wcale nie żartuję. Wytaczam proces potwarcom i wycofuję się z „Tygodnika“.
— Widzicie panowie — z ironją powiedział Piotrowicz — jak w Polsce można walczyć z łajdactwem.
— Ależ ja bynajmniej nie przeszkadzam wam, kolego, walczyć — bronił się Józef.
— Owszem, zarzynacie wydawnictwo.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/49
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 47
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).