Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/49

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 47
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Po przeczytaniu tego Józef był bliski obłędu.
Telefony usłużnych znajomych, pytających go ze współczuciem, czy czytał te okropne oszczerstwa, doprowadziły go do zupełnej rozpaczy. Wyłączył telefon i chodził po gabinecie, jak tygrys w klatce.
Myśl, że będzie musiał pokazać się na ulicy wydawała się mu torturą. Jednak trzeba było raz z tem skończyć.
— Wytoczę im sprawy o oszczerstwo, to raz! Zamieszczę w „Tygodniku“ wyjaśnienie, że jestem absolutnie nieodpowiedzialny za jego treść, to dwa! Natychmiast przestanę wydawać „Tygodnik“ i zerwę z tymi szaleńcami — to trzy!
Dopadł najbliższego auta i kazał się wieść do redakcji.
Przebiegł jak burza przez pierwsze dwa pokoje. Były puste.
— Oczywiście, uciekli! — zawołał z gorzkim triumfem.
W trzecim zastał pochyloną nad maszyną pannę Lusię.
Powitała go uśmiechem słonecznym, lecz i to go nie rozbroiło.
— Straszne... Straszne — sapał całując ją w rękę — Piotrowicza, oczywiście, niema, nikogo niema?!...
— Owszem są! Co się stało — zawołała z przestrachem.
— No jakto? Nie czyta pani dzisiejszych dzienników?...
Nagle drzwi od gabinetu otworzyły się i wpadł Piotrowicz:
— Wiwat — zawołał radośnie — jest, panowie, nasz rozpustny starzec i zausznik tudzież zarękawek gubernatora!
Domaszko zrobił wściekłą minę:
— To skandal! To okropne!
— Chodźcie kolego — z uśmiechem odpowiedział Piotrowicz.
Wewnątrz byli wszyscy. Siedzieli i palili papierosy tak, że dym poprostu dusił.
— Widzę, że panowie są bardzo zadowoleni — z docinkiem powiedział Domaszko.
— A pan czem się martwi? — zapytał, poprawiając binokle profesor Chudek.
— Przecież to jest łajdactwo! — wybuchnął Józef.
— Co?
— No te oszczerstwa!
Piotrowicz poklepał go po ramienu:
— To są komplimenty, szanowny kolego, komplimenty!
— Wybaczcie, ale nie jestem usposobiony do żartów — obraził się Józef.
— Nie żartuję, bynajmniej.
— Redaktor ma rację — odezwał się Chudek — wymyślanie tych złodziei jest świadectwem naszej zasługi.
— I odwagi cywilnej — podchwycił Pękalski.
— A przedewszystkiem celności strzału — podniósł palec Kamil Zenon.
Domaszko rozłożył ręce:
— Więc mam się może cieszyć?
— Oczywiście!
— Winszuję panom, ale ja nie znajduję przyjemności w odbieraniu obelg.
— Te napaści świetnie wpłyną na nasz nakład — zauważył rzeczowo doktór Żur.
— Co tu gadać — uderzył w stół Piotrowicz — pierwszy numer spełnił swoje zadanie kija wsadzonego w mrowisko.
— Więc jakto? Nie zamierzacie reagować na te oszczerstwa?
— A co? Mamy może tym szujom posyłać sekundantów!
— No, czy ja wiem — denerwował się Józef — może nie sekundantów, ale poprostu pociągnąć ich do odpowiedzialności sądowej.
— O, to, oczywiście, zrobimy.
— Oszaleć można!
— Można, ale nie trzeba. Wytoczymy im proces, a w dodatku zaraz w tym numerze podamy do wiadomości publicznej wiązankę szczegółów z życia tych panów! No już będą mieli się wybornie!
— Za pozwoleniem, panie kolego, — zaprotestował Domaszko — ale ja mam już tego powyżej uszu i bynajmniej nie pragnę nowej fali oszczerstw.
Piotrowicz wstał i zbliżył się doń z groźną miną:
— Pan zdaje się zapomina, panie kolego, że to ja jestem redaktorem i ja decyduję o tem, co ma być w piśmie.
— Wcale nie zapominam.
— Więc cóż ma oznaczać ta jakaś próba zakazu?
— Nie zakazu, tylko poprostu wycofuję się.
— Co? — zawołali wszyscy.
— Wycofuję się. Nie mogę wydawać ani podpisywać pisma, które staje się magnesem do ściągania na moją głowę obelg i potwarzy.
Zaległa cisza.
— Mówicie to poważnie? — zapytał Piotrowicz.
— Pan Domaszko żartuje — zaśmiał się Chudek.
— Wcale nie żartuję. Wytaczam proces potwarcom i wycofuję się z „Tygodnika“.
— Widzicie panowie — z ironją powiedział Piotrowicz — jak w Polsce można walczyć z łajdactwem.
— Ależ ja bynajmniej nie przeszkadzam wam, kolego, walczyć — bronił się Józef.
— Owszem, zarzynacie wydawnictwo.

(D. c. n.).