Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/50

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 49
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Wcale nie!
— Wycofanie waszego wkładu, wiecie to dobrze, kładzie nas na obie łopatki.
— To też nie wycofuję wkładu — zdecydował się Józef — zatrzymacie ten wkład póki wam będzie niezbędnie potrzebny... No, dajmy na to przez rok, czy pół roku... Nie chcę tylko figurować jako wydawca.
— Poprostu tchórz was obleciał — tupnął noga Piotrowicz.
— Wypraszam sobie...
— Tchórz was obleciał — ryknął Piotrowicz, nie dając mu przyjść do słowa — wstyd doprawdy! A gdzież wasze przekonania?! Gdzie chęć służenia dobrej sprawie?! Gdzie hart ducha?! Gdzie u djabła ciężkiego charakter?!
— Moi drodzy — zaczął znów Józef, lecz Piotrowicz kipiał:
— Kolego! Nie mówiłbym wam tego wszystkiego, gdyby nie to, że jestem pewien, iż się namyślicie i wytrwacie z nami. Gdybyście odeszli musiałbym was nazwać zwykłą świnią i tchórzem, a wiem dobrze, że jesteście uczciwym i szlachetnym człowiekiem.
— Na każdego może przyjść chwila słabości — sentencjonalnie zauważył Pękalski.
— Właśnie — z przekonaniem podkreślił Piotrowicz — i jestem pewien, że już wam to minęło. Prawda?
— Sempre avanti! — zawołał Kamil Zenon. — Razem młodzi przyjaciele! Zdusimy centaury! — No! Dajcie łapę i wszystko w porządku — wyciągnął rękę Piotrowicz.
I tak rozeszło się po kościach. Argumenty profesora i Pękalskiego dokonały reszty. Józef postanowił zostać. Ostatecznie skoro się powiedziało „a“ należy powiedzieć i „b“. Początek walki był wprawdzie zniechęcający, ale nie odbierał wiary w zwycięstwo.
Zresztą przyjdą posiłki. Mianowicie w obronie „Tygodnika Niezależnego“ wystąpić obiecał sam Alfred Umaniecki na łamach swoich „Prądów“. To znaczy bardzo wiele. Pozatem dwa dzienniki zamieszczą list otwarty Piotrowicza, a w „Tygodniku“ da się mocną odprawę oszczercom. Słowem — nie trzeba przerażać się jednolitością wrogiej opinji i zatracać spokoju w ocenie sytuacji.
Domaszko wyszedł z redakcji razem z profesorem Chudkiem i z panną Lusią Hejbowską. Kiedyś w obecności profesora użył jego nazwiska w drugim przypadku, mówiąc: — pana profesora Chudka — profesor wówczas tak się obraził, że rąbnął całe kazanie o deklinacji niektórych nazwisk i o konieczności nazywania go nie Chudkiem, lecz Chudekiem. Od tego czasu Józef pilnował się, by ponownie nie dotknąć drażliwego profesora, lecz teraz przez nieuwagę wymknęło się mu pytanie:
— Może odprowadzimy najpierw profesora Chudka?
Wszelkie sprostowania nie odniosłyby żadnego skutku. Profesor zrobił się czerwony i, stukając laską w chodnik, zasyczał:
— Jakiego Chudka!? Proszę nie przekręcać mego nazwiska! To jest oburzające!
— Przepraszam bardzo...
— Dowidzenia państwu — ze złością wyrzucił z siebie i ledwie uchyliwszy kapelusza odszedł szybkim krokiem.
Lusia spojrzała na strapionego Józefa i wybuchnęła śmiechem.
Wówczas i on roześmiał się.
— Dziwak z tego profesora — mówiła Lusia — ale bardzo go lubię.
— To przecież są nieuzasadnione pretensje — tłumaczył się Domaszko — stołek — stołka, a nie stołeka, kubek — kubka, a nie kubeka.
— Oczywiście, — uspokajała go Lusia — nie ma się czem przejmować. Ale pan jest dziś wogóle bardzo zdenerwowany.
Zaczął uskarżać się jej na przeciwności losu. Mówił więc o natrętnym Kowalnickim, który mu wchodzi na głowę, o oszczerstwach dziennikarskich, o wybujałości zasad Piotrowicza, który z niczem i z nikim nie chce się liczyć. Rozżalił się tem opowiadaniem tak, że aż mu głos drżał.
— Biedny pan Józef — pocieszała go Lusia — no nie martwić się, wszystko będzie dobrze. Szkoda nerwów.
Timbre jej ciepłego świeżego głosu był tak przekonywujący, że rozchmurzył się odrazu.
— A co pani sądzi o naszym „Tygodniku“: czy nie znajduje pani, że jest w nim pewna przesada w tej pasji?
Lusia oświadczyła, że wcale tego nie znajduje:
— Przecież trzeba tępić szkodników.
— A wujenka pani?
— Ach, wujenka! Wujenka powiada, że młodość nie pragnąca walki, młodość nierewolucyjna jest tak samo chorobliwa, jak starość nie umiejąca kierować się pobłażliwością, wyrozumiałością i rozwagą. Wujenka jest bardzo mądra.
— Bardzo! — z przekonaniem przytaknął Józef.
— I wie pan co? Wujenka może nie miała panu tego za złe, ale ot, tak, dziwiła się, że pan jest taki... doskonale zrównoważony, a dopiero po wyjściu „Tygodnika“ powiedziała mi:
— Pan Domaszko, jak teraz widzę, należy do tych ludzi, którzy nieuzewnętrzniają swego temperamentu, lecz umieją skierować jego działanie w walce czynnej.
— Ale przecież ja nic nie napisałem jeszcze — zdetonował się Józef.
— No tak, ale pan dał na to pieniądze.

(D. c. n.).