Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/53

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 52
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Pójdzie i powie wyraźnie. Chce mieć wyraźną sytuację, będzie ją miała. Powie wyraźnie, że...
Ale, że co?...
— Powiem jej, że jestem zakochany w innej.
Drzwi otworzyła sama Rosiczka. Miała oczy zapłakane.
— Mama musiała wyjść na kwadransik do cioci Jadzi, bardzo pana przeprasza. W salonie froterują podłogę, może pójdziemy do mego pokoju.
Był to mały różowy pokoik. Wskazała mu miejsce na kanapce i usiadła naprzeciw.
— Panno Rosiczko — zaczął.
— Brzydki pan jest... Brzydki i nielitościwy.
— Jakto?...
— Płakałam przez pana. Pan wcale nie ma serca.
W jej oczach zaszkliły się łzy.
— Pan nawet nie wie, jak ta jędza Nuna mnie dokucza i ten jej obrzydliwy narzeczony. I nikogo niema, ktoby mnie obronił, ktoby mnie pocieszył. Jestem nikomu niepotrzebna.
— Panno Rosiczko...
— Nie, niech pan już nic nie mówi. Ja wiem, że pan potraktował mnie jak zabawkę... Jak taką bezwartościową zabawkę... A teraz jeszcze unika mnie pan. Pozwala mi na takie upokorzenia, że się cała trzęsę ze wstydu... O niech pan zobaczy.
Wyciągnęła doń rękę, która istotnie drżała.
Pocałował i pogładził rękę, przypominając sobie ręce Lusi.
— No, proszę się uspokoić, proszę się uspokoić — powtarzał, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że byłoby okrucieństwem powiedzieć jej teraz, że kocha inną.
— Ta jędza Nuna wydrwiwa mnie, że biegam do każdego telefonu, że nasłuchuję dzwonków. Pewnie, że jestem głupia... Pan też uważa mnie za głupią, za bardzo głupią, brzydką, wstrętną, narzucającą się?...
— Ależ, bynajmniej...
— O, nie! Wiem, że pan mną poprostu brzydzi się.
— Jak można takie głupstwa mówić — zaprotestował oburzony.
— Wcale nie głupstwa. Pan mnie nawet nigdy nie pocałował.
— No, jakże, panno Rosiczko — perswadował zakłopotany.
— Tak, tak, gdyby pan miał dla mnie chociaż iskierkę uczucia.
Usiadła na poręczy tuż przy nim i oparła się ramieniem o jego ramię.
— Pan jest bez serca, bez serca... A moje niech pan zobaczy, jak bije.
Wzięła jego rękę i chociaż trochę się opierał przyłożyła ją do małej wypukłej piersi. Ruch ten sprawił, że straciła równowagę i zsunęła się na kolana.
Chciał zerwać się, lecz przytrzymała go:
— Widzi pan, że pan się mną brzydzi.
— Bynajmniej, ale... ale...
Przez myśl mu przebiegło, że oto wpadł. Wpadł jak ostatni głupiec. Dalej będzie wszystko, jak w staroświeckich romansach: oto drzwi się otworzą, a na progu stanie mecenasowa, Klima, Nuna, kilkoro służby i koniecznie ktoś ze znajomych, żeby Rosiczka została skompromitowana już bez ratunku. A on będzie musiał wstać, poprawić krawat, chrząknąć i poprosić o rękę panny. Tyle razy czytał o takich pułapkach i teraz, jak ostatni osioł dał się złapać.
Był tak pewien trafności swoich obaw, że nie odrywał oczu od drzwi, przez które miało w jego nieszczęście. To go obezwładniało. W momencie, gdy zdecyduje się zepchnąć tę biedną dziewczynę z kolan drzwi się otworzą i wszystko przepadło.
Jednak drzwi wciąż się nie otwierały, a on stracił możność obserwowania ich groźnej tajemnicy, gdyż zostały zasłonięte głową Rosiczki której usta tymczasem przylgnęły do jego warg.
Nieoddanie pocałunku byłoby niedżentelmeństwem w najgorszym stylu, Józef zaś zawsze starał się być dżentelmenem. Cóż winna ta mała, że go kocha? Ostatecznie jest to bardzo dobra dziewczyna.
Jeżeli drzwi się otworzą — to znaczy, że tak chciało przeznaczenie.
Serce ściskało mu się na wspomnienie Lusi, ale ramiona ściskały realny kształt młodego i giętkiego ciała Rosiczki.
Drzwi ani drgnęły. Oczywiście staroświeckie romanse są przestarzałe i nie mają zastosowania w życiu dzisiejszem. Zato usta młodych panien prawdopodobnie i dawniej miały w sobie tyle soczystości i temperamentu. Nie jest tylko pewne, czy były tak umiejętne i wyrafinowane.
— Jakież to cudowne — szeptała mu przy samem uchu — jakież to cudowne.
— Najlepiej będzie — myślał — jeżeli jutro do niej napiszę. Napiszę, że niestety...
— Pan pewno wiele kobiet całował — szeptała — ale ja jeszcze nigdy nikogo.
Przemknęło mu przez mózg, że ma doskonałą okazję, by ją zrazić:
— Istotnie całowałem bardzo wiele kobiet.
— Ja chciałabym pana o coś spytać, ale się wstydzę.
Lecz i na wstyd znalazła sposób. Schowała twarzyczkę pod klapę jego marynarki i zapytała:
— Niech pan mnie powie, czy ja umiem całować?
Zaśmiał się, zażenowany.

(D. c. n.).