Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/55

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 54
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Było już po dziesiątej, gdy wrócił do domu. W gruncie rzeczy był zadowolony z obrotu sprawy i pogwizdywał sobie pod nosem.
— Jak się Piotr miewa — przywitał wesoło starego służącego.
Ten jednak zamiast wziąć od niego kapelusz i laskę, pochylił się do ucha i szepnął:
— Pani Bulkowska czeka.
— Co? — przeraził się Józef — panna Bulkowska?
— Nie, paniczu, pani, ciocia panicza.
Domaszko skrzywił się:
— Nie mógł jej Piotr poradzić, żeby jutro przyszła?
— Mówiłam, ale uparła się, że pilna sprawa i że będzie czekała choćby do północy.
Setki niepokojących myśli przebiegały mu pod czaszką, gdy wchodził do gabinetu.
W kąciku na najskromniejszem krzesełku siedziała ciotka Michalina. Stara, zniszczona, przygnębiona, z oczyma opuchłemi od płaczu.
— Co się stało, kochana ciociu? — serdecznie pocałował ja w rękę i przeprowadził do kanapy.
— Józiu mój, Józiu — ocierała oczy.
— Nieszczęście jakie?
Zapłakała, a Józefowi ścisnęło się serce.
— Chłopcze kochany, nie gniewaj się, że cię nachodzę, daruj starej ciotce, ale — Bóg mi świadkiem — musiałam.
— Ciociu, ja bynajmniej nie gniewam się, niechże ciocia mówi.
— Tylko obiecaj mi, że Natce słowa nie powiesz, boby się zabiła ze wstydu. Ona nic nie wie, że ja tu do ciebie po ratunek dla niej przyszłam.
— Cóż jej się stało? — zaniepokoił się.
— Zgrzeszyła nieszczęsna, zgrzeszyła... Dziecko... Boże, co za hańba, co za upokorzenie... panna z dzieckiem...
Józef opadł bezsilnie na fotel. Z jego twarzy uciekła ostatnia kropla krwi, przed oczyma zamigotały iskierki.
— Co ciocia mówi? — zarzęził — Natka?...
— Boże, przebacz jej.
— Ależ to można ratować! — zawołał nieswoim głosem.
— Właśnie do ciebie, mój Józiu, ośmieliłam się zakołatać o ratunek. Długo wahałam się, długo powstrzymywałam się...
— To źle! To bardzo źle — krzyknął — należało przyjść wcześniej. Im wcześniej tem lepiej!
— Mój kochany chłopcze! — uśmiechnęła się doń rozpromieniona.
— Od kiedy ciocia zauważyła, że ona jest w odmiennym stanie? — pytał gorączkowo.
Ciotka Michalina szeroko otworzyła usta:
— Natka?...
— No przecież nie królowa Bona, tylko Natka.
— Że niby w ciąży?
— No sama ciotka mówiła!
— Boże uchowaj. To już dawno skończyło się. Ona tylko ma dziecko.
Józef przetarł czoło. Teraz dopiero poczuł, że cały zlany jest zimnym potem. O, idjoto! — myślał — przecież ona nie mogłaby tak prędko...
Ciotka Michalina chlipiąc zaczęła opowiadać. Okazało się, że dziecko ma już ósmy rok. Winowajcą jest żołnierz niemiecki, ale Polak, z zawodu introligator. Zły los chciał, że podczas okupacji wyznaczono go im na kwaterę. Chłopak ładny, zgrabny i nawet porządny rzemieślnik, inteligentny, bo to już z fachu z książkami zawsze, a i szkołę skończył. Otóż, że to djabeł nie śpi między młodymi, Boże odpuść, doszło do grzechu. Obiecywał żenić się, ale akurat go wysłali na francuski front i popadł do niewoli, a później do Ameryki...
— A cóż dziecko?.
— A no synek. Kropla w kroplę wykapany ojciec. Cezary mu na imię. Nie ojcu, a synowi. Bo ojcu to Wojciech Cześniak, ale wiadomo syn, że nieślubny to ze wstydem trzeba było na nazwisko Natki zapisać.
— Ale gdzie jest ten syn?
— Gdzieżby, Józieńku, na wsi, na wychowaniu.
— I nic mi wcześniej nie powiedziałyście! — zmarszczył brwi.
— Jakże było mówić, hańba taka.
— Ale ten Cześniak nie odezwał się?
— Jakże, owszem. Toż mówię. Pisywał i z Francji i z Ameryki, a ot, teraz przysłał list, że źle mu się wiedzie, że chciałby wrócić do Polski i ożenić się z Natką i synowi dać nazwisko, tylko, że z czego będzie żył? Pyta się, czy jabym skąd nie pożyczyła na założenie introligatorni. Boże drogi! Sama przecież ledwie żyję. Za dziecko trzeba płacić i samym jeść, a ten złodziej Pruszkiewicz, co u niego hipotekę mam to po teraźniejszemu prawu grosze ledwie płaci. A Wojtek to pisze, że jak na szyfkartę wyda, to mu ledwie na parę dni pieniędzy starczy. Ale to uczciwy człowiek. On oddałby, tylko ja nie mam od kogo pożyczyć. A tu dziecko rośnie...
— Czemuż ciocia wcześniej nie przyszła!? Oddawna załatwilibyśmy to. Cóż to ciocia ma mnie za obcego, czy co?
— Józieńku, mój kochany, jabym dawno przyszła, ale Natka nie pozwala. Mówiła, że woli utopić się.
— Natka jest głupia. Chętnie dam ile będzie potrzeba. Niech ciocia do niego napisze, żeby natychmiast przyjeżdżał. Chętnie dam. Nie jestem przecież skąpcem, a wy dla mnie najbliżsi. Dla kogo będę zbierał, dla obcych?
Pani Michalina ocierała oczy:

(D. c. n.).