Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/58

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 57
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Trzeba przez jakiś czas być podwójnie ostrożnym, niczego nowego nie przedsiębrać i co się tylko da odkładać na później.
Przeglądał właśnie gazety, gdy w „Gońcu Stołecznym“ spostrzegł wyciętą nożyczkami dziurę. Była to jakaś wzmianka, czy ogłoszenie, Mniejsza o nie, ale to niedopuszczalne, by pracownicy pozwalali sobie na taką nonszalancję w stosunku do pism szefa. Zadzwonił; surowo zapytał woźnego:
— Co tu Antoni mi kładzie za wycinanki?
— To nie ja, panie prezesie, tylko właśnie...
— Co właśnie?! Kto to zrobił?
— A no, to panna Zajączkowska.
— Niech Antoni poprosi tu pannę Zajączkowską.
Po chwili weszła duża ładna panna o wilgotnych niebieskich oczach i wydatnych, mocno uszminkowanych wargach.
— Chciałem panią prosić — powiedział Domaszko, by na przyszłość oszczędziła mi pani przykrości robienia jej uwag. Po co pani to wycięła?
— Ach, panie prezesie, — roześmiała się maszynistka — pan daruje, ale nie mogłam wytrzymać. Niezwykłe ogłoszenie.
— Co za ogłoszenie?
— Wróżka. Pod gwarancją przepowiada przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Józef zmarszczył z niesmakiem brwi:
— Primo nie widzę w tem nic niezwykłego, a powtóre wstydziłaby się pani, osoba inteligentna, zajmować sobie czas podobnemi nonsensami.
— Kiedy wszyscy mówią, że ta madame Ravanaka przepowiada fenomenalnie. I bierze po dwadzieścia złotych. To już musi być coś!
— Wstyd mi za panią — obruszył się Domaszko — i proszę stanowczo, by temi głupstwami nie zajmowała się pani w biurze. Jeżeli zaś pani ma za dużą pensję to może warto ją zmniejszyć.
— Panie prezesie!
— Skoro pani chce wydawać po dwadzieścia złotych na szarlatanów...
— Ależ ja nie pójdę do niej! Przysięgam panu!
— Mam nadzieję, że pani dotrzyma obietnicy.
Zadzwonił telefon. To Piotrowicz dopominał się czeku na wypłatę poborów.
— Już idę do was, za dziesięć minut będę — zapewnił go Józef.
Na ulicy zatrzymał się przy koszyku z gazetami, kupił „Gońca Stołecznego“ i siadając do taksówki przeczytał ogłoszenie.
— Ciekawe — pomyślał — że się ludzie dają nabierać takim oszustkom.
Złożył gazetę i schował do kieszeni.
— Z drugiej strony dwadzieścia złotych to jeszcze nie majątek. Tylko mieszka na końcu świata: Praga, Stalowa 74 i mieszkanie 26, to pewno na czwartem a może i na piątem piętrze...
W redakcji panował nastrój gorączkowy.
— No nareszcie! — zawołał Piotrowicz — możebyście raczyli trochę dopomóc!
— Po to przyszedłem — chłodno odpowiedział Józef.
Nie mógł mu darować ujemnego sądu o artykule. Ostatecznie Piotrowicz mógłby wysilić się na uprzejmość.
Jedyną pociechą był w przelocie złapany uśmiech panny Lusi.
— Przyjdzie pan dziś do nas?
— Jeżeli tylko można, to...
— Kolego — wpadł Piotrowicz — nie czas teraz na flirty. Gdzież ten czek?
— Już posłałem do banku — spojrzał nań nienawistnie Józef, podczas gdy Lusia czemprędzej zabrała się do roboty.
Nareszcie przyniesiono z drukarni wilgotny jeszcze od farby pierwszy egzemplarz.
U góry pierwszej strony widniał tytuł: „Łajdackie metody zawodowych oszczerców“

ROZDZIAŁ VI.

Jeżeli pierwszy numer „Tygodnika Niezależnego“ wywołał w opinji burzę, to, co nastąpiło po drugim można było nazwać tylko huraganem.
W prasie zawrzało. Oba telefony redakcyjne stale były zajęte przez czytelników, wymyślających na czem świat stoi. Domaszko otrzymał kilkanaście listów pełnych obelg. Do Piotrowicza zgłosiły się dwie pary sekundantów, których ten bez ceremonii wyprosił za drzwi, oświadczając, że pojedynków nie uznaje, a protokołami jednostronnemi gotów jest odpowiednio się posłużyć, byle zostały spisane na niezbyt twardym papierze.
Józef zamknął się w domu, kazawszy wszystkim mówić, że jest ciężko chory.
W rzeczywistości nie był od tego daleki.
Stan jego nerwów przeraził jego samego. Jakże gorzko wyrzucał teraz sobie lekkomyślność, z jaką zgodził się pozostać w „Tygodniku“. Nawet stary Piotr, spytany o zdanie, powiedział, że takie rzeczy drukować to nie pobożemu.
O, teraz żadnemi siłami nie utrzymają go w tem wydawnictwie. Za żadną cenę. Piotrowicz jest warjat, warjat niebezpieczny dla otoczenia. Wszyscy oni są kupą warjatów. Czyż wśród nich jest miejsce dla poważnego człowieka!? Zerwie z nimi natychmiast.
Tak mu się przynajmniej zdawało.
Nazajutrz odbyła się konferencja redakcyjna, tym razem u Piotrowicza, a ponieważ Józef posłał im kartkę, że jest chory i o niczem wiedzieć nie chce, Piotrowicz z profesorem po konferencji przyszli go odwiedzić.