Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/59

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 58
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Obaj byli w doskonałych humorach.
— Sukces, kolosalny: sukces! — wołał profesor Chudek.
— Czy wiecie — zacierał ręce Piotrowicz — że dobiliśmy jeszcze osiem tysięcy egzemplarzy?! Zrobicie, kolego, majątek na „Tygodniku“.
Józef otulił się w szlafrok i potrząsnął głową:
— Nie. Ja mam już tego dość.
Obaj panowie spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— Wam naprawdę jest gorzej — z ironją odezwał się Piotrowicz.
— Gorzej — potwierdził Józef — ja nie jestem stworzony do takiego życia. Teraz postanowiłem już nieodwołalnie, że się wycofuję.
— Tralalala — zaśmiał się Piotrowicz — przejdzie wam to.
— Dałem sobie słowo...
— To je od siebie odbierzecie z powrotem. Cóż wy sobie myślicie, że ja jestem dutek, który zakłada pismo dla zabawy? Który... A zresztą nie będziemy teraz o tem mówić. Co napiszecie do następnego numeru?
— Nic nie napiszę, ani jednego słowa — z pasją zawołał Józef.
Piotrowicz podskoczył na krześle:
— Tak?
— A tak.
— Jak chcecie. W takim razie jeszcze dziś zwrócę wam wasze parszywe pieniądze i...
— Panowie! — przerwał profesor Chudek — dajcie spokój dyskusjom.
— Ładna dyskusja — oburzył się Domaszko.
— Nie kłóćcie się. Ja wam ręczę, że dojdziemy do porozumienia.
— Nie chcę żadnego porozumienia! — ryknął Piotrowicz. — Gardzę porozumieniem z ludźmi pokroju pana Domaszki.
— Pan mnie obraża — zbladł Józef.
— Obrażam i będę obrażał, za takie świństwo, jakie pan chce mi zrobić...
— Ja nie chcę robić żadnego świństwa: wogóle podaję do wiadomości pana kolegi, że świństwa robią często ci, którzy imputują je innym!
— Panowie — załamał ręce Chudek — tracimy czas na pustą paplaninę.
— Wychodzę — powiedział Piotrowicz i zapiął marynarkę na wszystkie guziki — gorzko zawiodłem się na was, kolego!
Profesor przytrzymał go za rękaw:
— Chwileczkę! Miejcież szacunek dla siwych włosów, jeżeli obaj nie macie rozumu.
Zaczął tłumaczyć, reflektować, upominać. Swoje długie wywody ilustrował żywą gestykulacją. Ostrzegał Domaszkę przed takiem nagłem zerwaniem, które opinja uczciwych ludzi potępi, ba, niektórzy będą podejrzewali, że ustępujący solidaryzuje się z atakowanymi przez tygodnik łotrami, że wziął może łapówkę za poderwanie finansowych podstaw pisma. Z temi rzeczami trzeba być ostrożnym.
Z kolei uspokojony już Piotrowicz uderzył w nutę obowiązku obywatelskiego i wewnętrznych nakazów moralnych.
I znowu zabrał głos profesor Chudek.
Mówił, że Józef sam sobie robi krzywdę zamykając przed sobą drogę do rozwoju własnego pióra, które swem pierwszem odezwaniem się zrobiło tak dodatnie wrażenie...
— Kolega Piotrowicz — przerwał Józef — mówi, że to mydło.
— Nie przesadzajmy, nie przesadzajmy — stanowczo zatrzymał go profesor — pan wie równie dobrze, jak i ja, że Piotrowicz nazywa mydłem wszystko to, w czem autor nie piętnuje nikogo. To jego sposób mówienia. A naprawdę...
— Mówiłem szczerze — wtrącił Piotrowicz.
— Wiemy, wiemy! Ja też mówię szczerze. Otóż telefonowała do mnie pani Krotyszowa i gratulowała artykułu o Słowackim. Jeżeli taka wybitna intelektualistka, jak ona, chwali — to już nie trzeba komentarzy. Była zachwycona, a gdy powiedziałem jej, że autorem artykułu jest ni mniej ni więcej tylko potomek wieszcza, zobowiązała mnie, że pana przyprowadzę do niej na herbatkę. Pójdziemy tam pojutrze. Zresztą sam Alfred Umaniecki wyrażał się o tymże artykule niezwykle pochlebnie, co u niego jest rzadkością. Inni też mówili z uznaniem. Zaprzepaszczać swój talent dla paru anonimów i pomyj w brukowcach — to istny nonsens!
Domaszko musiał przyznać mu rację.
— Ale, widzicie panowie, ja do tych awantur wprost nie mam dość silnych nerwów!
— Trzeba hartować wolę i trzymać się w garści — pouczył go Piotrowicz.
— Więc powiadam — ciągnął profesor Chudek — jeżeli pan będzie nadal czuł się w obecnej roli źle, przecież nikt pana nie zatrzymuje. Ale tak nagle, z miejsca!... Nie, to byłoby tylko szkodzenie sobie samemu i sprawie. A chyba pan nie chce szkodzić sprawie, którą sam uznaje za dobrą?
— Mowy niema — potwierdził Domaszko.
— Więc widzi pan. Jesteśmy identycznego zdania i wszystko się ułożyło. Ma pan konjak?
— Mam.
— No, to każ pan dać. A czarna kawa jest?
— W tej chwili każę zrobić.
Gdy wychodził, słyszał jak Piotrowicz powiedział:
— To bałwan.
A profesor uspokoił Piotrowicza:
— Pozbędziemy się go wówczas, gdy...
Dalej nie słyszał, lecz i to go wzburzyło.

(C. d. n.).