Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/63

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 62
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Zawiozę jej czekoladki, chyba nie będzie to źle widziane?
Chciał zatrzymać samochód przed cukiernią, lecz przyszło mu na myśl, że tak zaraz po kwiatach czekoladki — to będzie nie comme il faut, trochę parwenjuszowstwa. Dał więc spokój.
Lusia leżała w łóżku. Nie można tego nazwać tak prozaicznie. Leżała w bieli i w błękitach, w aureoli złoto-popielatych włosów, a wielkie chabry jej oczu, jej nieziemskich oczu powitały go słodyczą swego czarownego spojrzenia. (Napisze o tem wiersz!).
Tak zapatrzył się na nią, że dopiero po chwili zorjentował się, że trzeba przywitać się z panią Szczerkowską.
— Moje uszanowanie pani — pocałował ją w rękę:
Gdy Lusia podała mu swoją, a on ją podniósł do ust, obsunął się wiotki koronkowy rękawek, odsłaniając rękę aż do ramienia. (Nie, tego nie zapomni do śmierci!).
— Czy pani bardzo cierpi, panno Lusiu? — stał pochylony nad nią z miną zachwyconą i napół boleściwą.
— Bardzo — potwierdziła z udawaną powagą — bardzo, bo pan aż dziewięć minut dał na siebie czekać.
— Dziewięć?! — jęknął Józef. (Boże! ona liczyła minuty!). Daję pani słowo, że śpieszyłem, jak mogłem.
— O, to widać — powiedziała figlarnie.
— Jakto widać?
— Po pańskim stroju — roześmiała się.
Sięgnęła na stolik przy łóżku i podała mu lu stro.
Józef spojrzał i krew buchnęła mu do twarzy: — jego piękna granatowa w białe kropki „muszka“ żałośnie zwisała dwoma niezwiązanemi końcami na kamizelkę.
Pozostawało tylko jedno: — zapaść się pod ziemię.
Niestety, achitekci budując domy nie przewidują wszystkich sytuacyj, w jakich mogą się znaleźć ich mieszkańcy. Dlatego nie robią w podłodze trapów, bez których zapadnie się jest prawie zupełnie niemożliwe.
Józef czuł się zmiażdżony, skompromitowany i ośmieszony.
Na szczęście przyszła mu na pomoc pani Szczerkowska:
— Przypomina mi to pewną historję. Mój ojciec był wielkim pedantem, a słynął w całej okolicy ze staranności w ubiorze. Otóż na swojem srebrnem weselu zjawił się w salonie wogóle bez krawata. Gdy to spostrzeżono, natychmiast połapał się w sytuacji i powiedział z największą powagą: — W Paryżu już od miesiąca żaden gentleman nie nosi krawata. Zapanowała konsternacja, a jeden z panów, lubiący uchodzić za wszystkowiedzącego, zapewnił, że i on o tem słyszał, lecz jakoś nie może zdecydować się na przyjęcie nowego kaprysu mody. Wyobraźcie sobie, moi państwo, że ojciec do końca wieczoru nie nałożył krawata. Natomiast przed kolacją widziałam już trzech młodych ludzi, którzy zdjęli swoje i schowali je do kieszeni. Oczywiście, nazajutrz było wiele śmiechu z tego powodu i jeszcze długo potem wspominano o krawacie ojca w całej okolicy.
Józef stał bezradny z lustrem w ręku i uśmiechnąwszy się bez przekonania, powiedział:
— Ale, jeżeli panie pozwolą, ja zawiążę swój krawat.
— Nie, nie pozwolą! — zawołała Lusia. — Ja panu zawiążę. No! Niech pan się zbliży!
— Doprawdy... — obejrzał się po aprobatę do pani Szczerkowskiej.
— Myślę, że Lusia zrobi to bez zarzutu — powiedziała starsza pani.
Lusia usiadła na łóżku i wyciągnęła ręce (najpiękniejsze rączki na świecie!), a Józef pochylił się ku niej.
Wąskie różowe palce chrzęściły cichutko jedwabiem krawatu. Józef oddychał ciepłem pachnącem powietrzem jej ciała, ciała fantastycznie bliskiego, niewiarogodnie dosięgalnego, oddzielonego od oczu cienką białą tkaniną, która przecież nie jest dla jego odbiorników nerwowych żadną przegrodą. Czuł ją tak swoją, tak bezpieczną w jego bliskości.
I pożądał. Pożądał nie kobiety, nie erotycznego uzupełnienia, lecz Lusi, tej czarującej istoty, jej obecności, świadomości jej egzystencji, pachnącej, ciepłej, wiosennej. Niczego ponadto nie pragnął, jak móc teraz uklęknąć tuż przy łóżku i nawet nie patrzeć, i nawet nie słyszeć jej głosu, a tylko wiedzieć, tylko zdawać sobie sprawę, że jest przy niej.
Stał pochylony i marzył, że zawiązywanie krawata potrwa przez wieczność, a że i Lusia nie śpieszyła się trwało to jeżeli nie wieczność, to w każdym razie conajmniej trzy minuty.
— Ha! — rozłożyła ręce Lusia — zrobiłam panu takiego motyla, że no!
— Bardzo pani dziękuję.
— Niechże pan spojrzy w lustro!
Józef spojrzał posłusznie i zobaczył w owalnej ramce twarz z bardzo głupim uśmiechem.
— Nieprawdaż, wujenko, — domagała się uznania Lusia — nieprawda, że wspaniale?
— Jak żyję nie widziałam podobnego arcydzieła — potwierdziła pani Szczerkowska — powinien pan, panie Józefie, odtąd stale przychodzić z rozwiązanym krawatem.
— Rzeczywiście — bąknął i zamilkł.
— Wcale się pan nie zachwyca — oburzyła się Lusia.

(D. c. n.).