Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/64

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 63
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Ależ więcej, niż zachwycam się! — zapewniał rozpaczliwie. — Ja... ja... ja nawet tej muszki już nigdy nie rozwiążę:
— Będzie pan spał w niej?
— Nie. Przetnę ją z tyłu i każą dorobić zapięcie.
Lusia pokręciła główką:
— Nie, tego nie lubię. Już wolę, by pan przychodził z niezawiązaną muszką. Będę się poświęcała.
Przemknęło mu przez myśl, że jeżeli zechce zostać jego żoną nie będzie potrzebował przychodzić.
Wszedł służący. Panią Szczerkowską proszono do telefonu.
Zostali sami i Józef wciąż stał nieruchomo przy łóżku. Lusia przyglądała się przez moment jego niewyraźnej minie, zaśmiała się i kazała mu usiąść na foteliku tuż przy łóżku.
— Śmieje się pani ze mnie — westchnął z rezygnacją.
— Nie z pana tylko do pana — zrobiła zalotną minkę.
— Panno Lusiu!
— Co, panie Józefie? — kokietowała go.
— Panno Lusiu — nie panował już nad sobą — pani jest taka dobra, taka szalenie miła, ja poprostu... no!...
Wybuchnęła śmiechem. Jej świeże usta rozchyliły się, oczy zwężały się, a ręce (najpięknejsze ręce na świecie) wyciągnęły się do niego.
— Panno Lusiu... Panno Lusiu... Pani nawet nie wie, jak ja strasznie panią kocham! — wyrzucił z siebie.
Przeraził się swoich słów, gdy ujrzał ich skutek.
Lusia zbladła, śmiech urwał się, jak ucięty nożem, oczy otworzyły się szeroko i w ich kącikach ukazały się łzy. Jej rączki jakby zwiędły nagle w jego rękach, usta drżały.
— Co, co pan powiedział? — zapytała nieswoim głosem.
Cóż mógł zrobić? Musiał przecież powtórzyć! Ach, jak się ośmielił, jak znaleźć w sobie tyle śmiałości, by ośmielić się na taką śmiałość...
— Mówiłem, że kocham panią — jękąnł — bo cóż na to poradzę? Kocham panią do szaleństwa...
Niespodziewanym ruchem wyrwała mu ręce i spadła na poduszki. Po policzkach ściekały łzy.
— Boże drogi! Panno Lusiu! Panno Lusiu!...
Lecz ona odwróciła się doń plecami i ukrywszy twarz w poduszce zaczęła płakać na dobre.
Józef zerwał się po ratunek do pani Szczerkowskiej i z rozpędu omal jej nie przewrócił we drzwiach jadalni.
— Panna Lusia... — zawołał.
— Co się stało?
— Panna Lusia płacze. Może pani... Ja doprawdy...
— Jakto płacze? Dlaczego? — spokojnie pytała pani Szczerkowska, nie zdając sobie sprawy z ważności faktu, że ona tam płacze.
— Ach, niech pani ją czemprędzej ratuje... To ja jestem winien, ja... — załamał ręce.
— Spodziewam się, że pan jej nie wybił? Niechże się pan uspokoi. Co zaszło?
— No, widzi pani, ja powiedziałem... To rzeczywiście... Ale ja nie przypuszczałem... To jest właściwie przypuszczałem... Ja odważyłem się... Boże drogi, powiedziałem, że... kocham pannę Lusię...
— Straszne! — pani Szczerkowska udała zgrozę.
— Właśnie... Ja, proszę pani, nie myślałem, że tem ją dotknę... czy obrażę. I panna Lusia teraz płacze. Mój Boże, co mam robić!?
Pani Szczerkowska wybuchnęła serdecznym śmiechem:
— Na pana miejscu wstąpiłabym do klasztoru. Niechże pan zaraz wraca do niej, może usłyszy pan radę, która panu bardziej przypadnie do gustu.
— Kiedy ja doprawdy nie wiem... — bronił się i wyglądał z tem tak pociesznie, że pani Szczerkowska powiedziała doń tonem takim, jak się mówi do dziecka.
— Niech pan idzie, to się pan dowie.
Prawie przemocą wepchnęła go do pokoju Lusi.
Dziewczyna siedziała na łóżku i uśmiechała się promieniście.
Wszystko to było wysoce dziwne i skomplikowane, tembardziej że znalazł się z nią oko w oko, bez możności odwrotu, gdyż drzwi zamknęły z trzaskiem klamki.
Na dobitek nic nie mówiła i tylko wciąż się uśmiechała zapłakanemi oczyma.
— Najpierw obraziła się na mnie, a teraz kpi z siostrzeńca ekonoma, który odważył się prosić ją o rękę — kalkulował Józef.
Nieśmiało zbliżył się do łóżka i odezwał się zgnębiony:
— Ja bardzo panią przepraszam... Pani tak płakała.
Zakryła oczy długiemi wygiętemi rzęsami.
— Nie ośmieliłbym się nigdy... Ale wydawało mi się, że pani mnie chociaż odrobinę lubi... A pani tak płakała. Jeżeli obraziłem panią...
Potrząsnęła główką (najpiękniejszą główką na świecie) i zaprzeczyła:
— Nie, nie.
— Przestraszyłem panią mojem niewczesnem... wyznaniem.
— Ucieszył mnie pan, panie Józefie.

(D. c. n.).