Nie rozumiał: — pocóż zatem płakała?
— Tylko nie spodziewałam się. Wiem, że zachowałam się jak gęś, jak głupia gęś.
— Ale, broń Boże! — zawołał oburzony.
— Niech pan daruje... Ale pan teraz pewno zmieni zdanie o mnie — spojrzała mu błagalnie w oczy, a widząc jego rozmodloną minę, westchnęła z ulgą i powiedziała:
— Mnie jeszcze nikt nigdy tego nie powiedział...
— Czego, panno Lusiu?...
— Że mnie... no tego, co pan.
— Czyż pani mogła się nie domyślać? — zapytał patetycznie z nutką tragizmu.
— Owszem, to jest myślałam, że pan mnie trochę lubi. A wujenka twierdziła, że pan też mnie kocha.
— Jakto też? — zadrżał Józef — czy jeszcze kto panią kocha?
— Nie, ale... że ja...
— Że pani kogoś kocha? — zbladł i poczerwieniał.
— Nie!... Że ja... pana.
Jak samotny dąb w szczerem polu pod naporem wichru chwieje się chwilę, aż runie na ziemię, tak Józef Domaszko runął na kolana, może tylko z nieco mniejszym hałasem.
Że też wcześniej, wówczas, gdy jej wyznawał swą miłość nie zdobył się na pomysł klęknięcia.
— Panno Lusiu! Panno Lusiu?! — łapał powietrze — a czy to prawda?! Czy to prawda?!...
— Wujenka mówi, że prawda — powiedziała, spuszczając oczy.
— A pani?...
— Wujenka nigdy nie kłamie.
— Boże!
W jednej chwili nabrał odwagi, chwycił jej rączki (najpiękniejsze rączki na świecie) i zaczął obsypywać pocałunkami.
— Niech pan usiądzie — poprosiła — mnie przykro, że pan tak...
— Panno Lusiu, pani sobie nie może wyobrazić, jak ja panią kocham! Jaka pani śliczna, jaka dobra, jaka najcudowniejsza.
Lusia słuchała i bardzo się jej to podobało. Czuła wprawdzie odrobinę rozczarowania.
Czytała w jednej powieści, że bohaterka została natychmiast i doraźnie wycałowana przez bohatera, a pan Józef kontentował się rękami, nawet nie próbując pocałować ją w usta.
— Czy pani naprawdę chociaż odrobinę mnie kocha, panno Lusiu?
— Tak — skinęła głową.
To jedno słowo było iskrą, która wysadziła nową prochownię najczulszych epitetów i entuzjastycznego podziwu.
Weszła pani Szczerkowska i, udając, że nie widzi zrywającego się z kolan Józefa, zapytała:
— Czy nie napilibyście się kawy? Po bardziej gruntownej deklinacji pewnego czasownika kawa doskonale robi.
— Wujenko! — krzyknęła Lusia.
Pani Szczerkowska oparła się o poręcz łoża i dodała z uśmiechem:
— W moim wieku ma się już egzercycje gramatyczne tylko w dalekiem wspomnieniu. Jakże to idzie? Zaraz... zaraz... Ich liebe dich, du liebst mich...?
Lusia spojrzała na nią roziskrzonemi oczyma i zakończyła cichutko:
— Wir lieben uns.
— Jak to znać świeżo odbyte wprawki! — poważnie oświadczyła pani Szczerkowska i rzuciwszy okiem na kompletnie zdetonowanego Józefa, dodała: — teraz przyniosę wam kawy.
Wieczór ten był najcudowniejszym wieczorem od czasów pewnego wieczoru w Weronie, od którego różnił się in plus tylko tem, że tam Romeo musiał zadzierać głowę do góry, podczas tego, gdy tu mógł spoglądać wprost w oczy Julji i w dodatku popijać kawę.
Są noce bezsenne, spędzane przez ludzi w strasznych męczarniach. Zaliczają się do takich te, które następują bezpośrednio po wyjściu z druku nowego numeru „Tygodnika Niezależnego“, lecz są i takie noce bezsenne, jakie spędzają na najsłodszych męczarniach ci, którzy przeżyli wieczór tak piękny.
Po takich nocach wstaje się w pełni nowych sił do życia, w doskonałem usposobieniu, bez cienia trosk.
Józef o ósmej był już w „Polimporcie“. Mechowi powiedział kilka uprzejmości, zgodził się bez dyskusji na danie osobistego żyra na wekslu firmy, z maszynistką podzielił się spostrzeżeniem, że dzień jest piękny, w ciągu dwóch godzin załatwił całą korespondencję, na liście do Weisblata dopisał piórem: „Trzymaj się pan ciepło“, interesantów częstował papierosami i dowcipami, woźnemu wychodząc dał bez głębszej ku temu racji dwa złote na piwo i pojechał do redakcji.
Piotrowicza jeszcze nie było. W pokoju zajmowanym przez pannę Lusię zastał profesora, mozolnie wystukującego coś na maszynie.
— Cześć wiedzy! — zawołał kordjalnie.
— A dzień dobry — nieodwracając się od klawjatury odpowiedział profesor Chudek — pamięta pan, że idziemy dziś do Krotyszowej?
— Pamiętam. Byczo jest.
— Co, wygrał pan na loterji? — z obojętną ciekawością zapytał profesor.
— Tak. Główną wygraną — zawadjacko podał mu rękę Józef.
— A uważaj pan na tę babę.
— Na jaką babę?
— No, na Krotyszową.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/65
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 64
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).