Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 65
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Bo co? Profesor myśli, że mnie ugryzie?
— Możliwe. Wampir. Emanacje nadkobiecości, fluorescencja intelektualna. Łyka serca, jak indyk gałki.
— Niema obawy! — za głośno roześmiał się Józef i klepnął się po kolanie.
Profesor Chudek odwrócił się, zmienił okulary i spojrzał nań z współczuciem:
— Był pan na śniadanku — zawyrokował — spiritus vini rectificativus cum kropelkies.
Domaszko roześmiał się jeszcze weselej:
— Myli się pan, coś lepszego.
— Konjak?
— Nie, nektar, olimpijski nektar Ozon! Rosa zbierana z róż!
Profesor znowu zmienił szkła, odwrócił się do maszyny i stuknąwszy kilka razy palcem powiedział dobitnie:
— Osiem zero cztery.
— Numer telefonu? — zdziwił się Józef.
— Tak. Niech pan zadzwoni.
— A poco?
— Tam pana poszukują.
— A co to jest?
— Szpital Jana Bożego — flegmatycznie wyjaśnił Chudek.
W innym wypadku Józef obraziłby się śmiertelnie, teraz jednak uznał to za komplement i śmiał się na całe gardło.
— Z profesora kpiarz!...
— Idźże pan do stu djabłów, piszę artykuł, a ten rozbrykał się i przeszkadza.
— Dobrze już dobrze. Nie wie profesor, co z Piotrowiczem?
— Wiem.
— No?
— Ale nie powiem. Idź pan do Żura, on jest od informacyj. A pamiętaj pan, że idziemy — rzucił za odchodzącym — wpadnę po pana o szóstej.
Domaszko pokręcił się jeszcze po redakcji, porozmawiał z Żurem, lecz czas wlókł się nieznośnie. Przed pierwszą w żadnym razie nie wypadało jechać na Wilczą.
Z nudów zabrał się do przeglądania dzienników. Przerzucał tytuły, gdy uderzyło go jego nazwisko w czarnym tytule większej wzmianki:
— Znowu — jęknął.
Wzmianka informowała czytelników, że „jak się dowiadujemy z wierogodnych źródeł, wydawca „Tygodnika Niezależnego“ tak gwałtownie zwalczającego import luksusowych towarów do kraju sam jest pokątnie właścicielem wielkiej firmy importowej i robi kokosy na wwozie perfum, kombinerek jedwabnych i gumowych artykułów wiadomego użytku“.
Wzmianka kończyła się paru soczystemi definicjami, a opatrzona była nagłówkiem: — „Pan Józef Domaszko — Katon od... gumowych towarów“.
Szkarłat zalał tak doniedawna radosne oblicze Józefa.
— Boże! Jeżeli to jej trafi do rąk!...
Na samą myśl zimny pot wystąpił mu na grzbiecie.
Szczęście był to lewicowy dziennik i do tego brukowy. W domu pani Szczerkowskiej napewno nikt go nie czytał.
Przejrzał wzmiankę powtórnie przetarł czoło, gdy pochylił się nad nim doktór Żur:
— A, czyta pan przyczynek do swoją biografji — zauważył.
— Doktorze, mnie wprost ręce opadają — zajęczał Domaszko.
— Co to pana obchodzi? — wzruszył ten ramionami — ani panu ani pańskiemu „Polimportowi“ to nie zaszkodzi.
— Ależ to jest kalumnja!
— No, nieścisłość. Nie jest pan pokątnym właścicielem, tylko spólnikiem. Niech pan Bogu dziękuje, że nie wyszperali, iż pańskimi wspólnikami są Mech i Weisblat. Pan wie, że ten Mech, to znany ptaszek?
Józefowi przebiegło przez głowę, że jednak posiadanie w redakcji takiego wszechwiedzącego współpracownika ma też i swoje całkiem ujemne strony.
— Nic nie wiem — skłamał.
— Jakto? Nie słyszał pan, że to ten właśnie Mech był zamieszany...
— Panie Żur — przerwał mu Józef — mnie z nim nic nie łączy oprócz interesów. I proszę mi wierzyć, że czy on był w co zamieszany, czy nie, nic mnie to nie obchodzi.
Wstał, zapiął marynarkę i dodał poirytowanym tonem:
— Ja nie mam manji interesowania się cudzemi sprawami.
— Myślałem, że on pana wprowadził w błąd...
— No tak, poniekąd tak — zreflektował się Józef — przedstawiono mi go jako ze wszech miar porządnego człowieka. Pozatem osobiście nic takiego nie zauważyłem... Zresztą, będę panu wdzięczny za informacje, tylko teraz się śpieszę... Dowidzenia panu.
Zbiegając ze schodów, przysięgał sobie, że teraz będzie unikał Żura, jak zarazy i że wogóle musi rozstać się że wogóle musi rozstać się z całym tym parszywym tygodnikiem.
— Djabli nadali!
Miał jeszcze conajmniej dwadzieścia minut, lecz szedł prędko, by zagłuszyć swój nastrój.
Wstąpił do kwiaciarni, wybrał cztery wspaniałe czerwone róże zapłacił i starał się zmusić do myślenia o Lusi, lecz wciąż gnębiła go kwestja tygodnika.
— Gotowi mi firmę zarżnąć i mnie z torbami puścić. O, tego już zawiele. (D. c. n.).