Ponieważ do pierwszej brakowało jeszcze pięciu minut, przestał je na schodach.
Lokaj przyjął go rozjaśnionem obliczem:
— Moje uszanowanie panu. Panienka czuje się dziś lepiej. Bogu dzięki.
— Może wstała?
— Owszem jest w szlafroku.
— To proszę spytać panią Szczerkowską, czy panienka mnie przyjmie.
— Proszę pana, może pan zaczekać w salonie, ale pani niema w domu, więc spytam panienkę.
Nie czekał długo. Po kilku minutach weszła Lusia, zaróżowiona, promienna, wyglądająca przepięknie w seledynowym jedwabnym szlafroczku.
Wyciągnęła doń obie ręce (najśliczniejsze ręce na świecie).
Ucałował je z rozczuleniem:
— Jakże się cieszę, że pani lepiej, panno Lusiu.
— Już prawie zupełnie jestem zdrowa. A to co? To dla wujenki?
Wskazała róże, leżące na stole. Zapomniał o nich.
— Nie, nie, panno Lusiu, to dla pani...
Podniósł źrenice w górę i wypalił:
— Przyniosłem je pani, by nauczyły się od niej, jak być pięknemi i jak należy cudnie pachnąć.
Wybuchnęła śmiechem (najcudowniejszym śmiechem na świecie):
— O! Więc musiałyby stale zmieniać swój zapach, gdyż ja wciąż nie mogę zdecydować się na stałe perfumy. Niech pan siada. Ja siądę tu, tyłem do okna.
— Żeby światło nie raziło? — podsunął jej fotel.
— Nie, nie to, tylko widzi pan, my, kobiety już w pewnym wieku zajmujemy zawsze taką pozycję, by światło nie demaskowało zmarszczek i innych braków naszej urody.
Śmieli się oboje.
— Chce pan herbaty, czy kawy?
— Dziękuję, panno Lusiu, nie, chociaż kawę pokochałem na całe życie od dnia wczorajszego.
— Kawę? Myślałam, że mnie — powiedziała z udanem rozczarowaniem.
— Panno Lusiu! Ja pokochałem wszystko, co w ten najpiękniejszy wieczór było przy pani. Pokochałem tę poduszeczkę, na której spoczywała pani główka, tę kołderkę, która otulała panią, to łóżeczko! Wszystko!
— Zapomniał pan o jaśku.
— I jasiek też! — dodał z zapałem.
— No, a mnie? — dopominała się.
— O! Panią oddawna i ja wogóle nie wiem, czy to można nazwać miłością? To jest uwielbienie uwielbień! To jest szczęście!
— Tak — zamyśliła się — to jest szczęście, panie Józefie.
— Czemu pani, panno Lusiu, tak oficjalnie mnie nazywa? — powiedział ze skargą w głosie.
— Więc, panie Józiu... Nie... Panie Józku. Prawda? Pan Józek? To ładnie.
— Nic lubię swego imienia, jest takie pospolite.
— Jest częste, ale to nie znaczy: pospolite.
Zastanowił się i pokiwał głową:
— Wogóle, panno Lusiu, ja jestem pospolity.
— Dlaczego! — oburzyła się — skąd pan to wziął!
— A no, niczem się nie wyróżniam. Kędy spojrzeć takich, jak ja jest miljony.
Stał się nagle smutny.
— Panie Józku, pan wymyśla niestworzone rzeczy!
— O nie, panno Lusiu. Zresztą nie zależy mi na tem, by się specjalnie wyróżniać.
— No właśnie!
— Nie chciałbym, broń Boże, być takim naprzykład Piotrowiczem.
— O cóż więc panu chodzi, panie Józku?
— O to, że pani to może nie podobać się. Kobiety lubią bohaterów — uśmiechnął się nieszczerze.
— A! Mam pana! Więc pan tak jednym zamachem pakuje mnie pomiędzy miljony kobiet, a sam martwi się, że nie jest Napoleonem?! To ładnie!
— O nie! Pani jest zupełnie nie taka jak miljony kobiet. Drugiej takiej niema i niebyło na świecie.
— Za to dostanie pan czekoladkę — powiedziała figlarnie i wstała.
— Niechże się pani nie trudzi dla mnie! — usiłował ją zatrzymać.
— Zaraz przyniosę.
Po chwili wróciła z pudełkiem czekoladek.
— Wybiorę dla pana, dobrze?
— Cudownie!
— Cóż pan dziś porabiał? Był pan w redakcji?
— Byłem — sposępniał Józef.
— O, proszę tę — wyciągnęła paluszki, — to z ananasem.
Józef nie cierpiał ananasów, lecz teraz był zachwycony, szczególniej tem, że jej mała rączka zręcznym manewrem ominęła jego rękę i załadowała mu bronzowy smakołyk wprost na miejsce przeznaczenia, przyczem dotknęła aksamitnemi poduszeczkami palców jego warg.
— Więc cóż w redakcji?
— Ach nie. Nie mówmy o tem — westchnął.
— Miał pan jakąś przykrość? — zaniepokoiła się.
— Drobiazg — machnął ręką — zawsze są jakieś przykrości, gdy się ma do czynienia z ludźmi niezrównoważonymi. Ale dajmy temu spokój. Przy pani należy mówić tylko o rzeczach pięknych i miłych. Tak, tak... Wie pani, że dziś jestem zaproszony na herbatkę do pani Krotyszowej.
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/67
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 66
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).