Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/68

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 67
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— I pójdzie pan? — zapytała z nutką zawodu w głosie.
— Jeżeli tylko pani, panno Lusiu, nie życzy tego sobie, to, oczywiście, nie pójdę.
— Ależ ma co znowu — zaprzeczyła żywo.
— Jednak...
— Nie, nie. To nawet bardzo dobrze, że pan tam pójdzie. Pozna pan wiele interesujących osób.
— Więc pozwoli mi pani?
Spojrzała nań z przykrem zdziwieniem:
— Jak ja wogóle mogę panu pozwalać, lub zabraniać. Pan jest dziwny.
— Ach, mnie chodziło o to, czy pani tem nie sprawię przykrości...
Zaczął wyjaśniać, skąd wogóle powstała myśl wizyty u pani Krotyszowej, lecz Lusia jeszcze długo nie dała się rozchmurzyć.
Domaszko był zrozpaczony. Pragnąc dać ujście swemu rozżaleniu, zaczął opowiadać o przykrościach, jakie ma ze swymi wspólnikami w firmie. Są to ludzie nieokrzesani i na punkcie etyki pozostawiający wiele do życzenia.
— Czy okradają pana? — zapytała.
— To nie, przynajmniej, jak dotychczas, nie miałem sposobności zauważyć. Ale innych, klijentelę... Muszę nieustannie kontrolować każdy ich krok. A to jest bardzo nużące i denerwujące.
— Czemuż pan nie rozstanie się z nimi?
— Niestety, jest to niemożliwe.
— Ze względów finansowych?
— Tak — potwierdził — i z prawnych.
Lusia potrząsnęła głową:
— Ale powinien pan to zrobić. Skoro nie wierzy pan w ich uczciwość, a ich sposób bycia razi pana, powinien pan dążyć do rozwiązania spółki. Znajdzie pan innych. Przecież uczciwych i sympatycznych ludzi nie brak.
Józef zamyślił się. Nie miał ani cienia zamiaru przeprowadzania jakichkolwiek zmian w „Polimporcie“, ale słowa panny Lusi tak wybornie pasowały do jego stosunku z Piotrowiczem, profesorem, wszystkowiedzącym i wścibskim Żurem i z całą tą paczką zawadjaków.
Tak, trzeba z nimi zerwać i koniec. Lusia ma rację. Każdy dzień zwłoki jest nonsensem.
— Nad czem pan myśli?
— Myślę, panno Lusiu, że pani mądrze radzi i że do rady pani trzeba się zastosować.
— O! — zarumieniła się.
— Pani wogóle jest skarbem, na który ani w setnej części nie zasłużyłem.
— Jestem zwykła gęś. Ależ tak! Pan nawet niema pojęcia, jaka ja jestem geś.
— Jeżeli takie byłyby gęsi, to na ziemi żyłoby mnóstwo aniołów — zapewnił rzeczowo.
W przedpokoju rozległ się głos pani Szczerkowskiej i rumor przenoszenia jakiegoś ciężaru.
Lusia zerwała się i zbladła.
Co to jest — przestraszył się — co pani?
— Nic, nic... Boże drogi.
— Panno Lusiu! Niechże pani usiądzie! Pani nie jest jeszcze zupełnie zdrowa.
Opadła na fotel i zakryła oczy.
— Może pani wody przynieść?
Nie odpowiadała, więc chciał pójść do jadalni po wodę, ale ona zatrzymała go skwapliwie:
— Nie, nic nie trzeba. Niech pan tam nie idzie!
Usiadł przy niej i wziął jej rękę. Wciąż była blada i oddychała szybko.
— Biedna, biedna wujenka — wykrztusiła wreszcie.
Nie uważał się za uprawnionego do dalszych pytań, a nie wiedząc o co chodzi, milczał, lecz Lusia sama zaczęła mówić.
— Z wujem znowu tak. To coś przerażającego. Już rok było dobrze, prawie rok...
— Jakaś choroba?
— Nie, nie choroba. chociaż, czy ja wiem, to właściwie choroba.
Z jej oczu ciekły łzy, a że nie miała przy sobie chusteczki, Józef pośpiesznie zaproponował swoją, lecz Lusia odsunęła jego rękę:
— Nie chcę, to zła wróżba.
— Dlaczego zła wróżba? — zdziwił się.
— Jest taki przsąd, że jeżeli się weźmie czyjaś chusteczkę, to się... z nim rozstanie.
— O, panno Lusiu, więc pani nie chce rozstać się ze mną?
Przyjrzała się mu z nieukrywaną obawą i nagle chwyciła go za przegub ręki:
— Panie Józku, niech pan powie, czy pan pije?
— Jakto, czy piję?
— No czy pan lubi napoje wyskokowe, czy pan upija się?
— Nie. Nigdy! Brzydzę się alkoholem — zapewnił szczerze, przypominając śniadanie z Neumanem.
— Ale pan pił? — pytała z niedowierzaniem.
— Tak, piłem, ale już więcej nie tknę tego obrzydliwstwa.
— Przysięga mi pan?! — nastawała.
— Czemu pani powątpiewa...
— Nie, nie, niech pan powie, że pan przysięga!
— Więc dobrze, przysięgam.
Oparła się o poręcz i odetchnęła z ulgą.
— Och, jak to dobrze. Ja nie potrafiłabym kochać człowieka, który może przemienić się w... bydlę. Umarłabym z rozpaczy, uciekłabym...
— O pani! — przyłożył ręce do piersi — teraz żałuję, że nie jestem nałogowym pijakiem. Pokazałbym pani, że z miłości dla niej potrafiłbym wyrzec się nałogu. (D. c. n.).