Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/7

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 7
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Wstydu żadnego niema — wtrąciła Natka, lecz zaraz umilkła pod karcącem spojrzeniem pani Domaszkowej.
— Czy jest wstyd, czy nie — ponuro powiedział Józef — a ja właśnie pójdę na inżynierję i koniec.
— Któż to tobie takie mądre rzeczy w głowę wbił? Co?
— Nikt mi nie wbił. Sam tak postanowiłem i może się mama nie wysilać, bo to nic nie pomoże.
Pani Domaszkowa próbowała jeszcze prosić, namawiać, gniewać się, wreszcie rozpłakała się, płacz przeszedł w spazmy,
— Jesssusss, Maryja!... — pokrzykiwała przerażona ciotka Michalina, pędząc z mokrym ręcznikiem i z amonjakiem.
— Biedna ciocia Polcia — wzdychała Nata, rozsznurowując gorset nieszczęsnej matki.
Obie przytem patrzyły na Józefa, jak na zwykłego zbója.
W tych warunkach wyrodnemu synowi nie pozostawało nic innego, jak przejść do sypialni i oddać się na pastwę wyrzutom sumienia.
Z saloniku dolatywały tu urywane słowa i zdania z których jasno wynikało, że dzisiejsze dzieci to tylko obraza Boska, że zatruwają życie, że Boga w sercu nie mają, że poprostu wpędzają matkę rodzoną do grobu.
Józef wyobraził sobie wielki rozkopany grób i siebie z wielkim batem w ręku, wpędzającego zapłakane matczysko do tegoż grobu.
Zrobiło mu się przykro. Zrobiło mu się boleśnie. Przed oczyma stanęła perspektywa najbliższych dni, wakacyj i lat, cierpienia matki, tej kochanej matki, która sobie wymarzyła, że on, jej syn, zostanie lekarzem...
Tymczasem pani Domaszkowa ze spieczonym od amonjaku nosem odzyskała przytomność i znowu dostała spazmów.
Józef załamał z rozpaczą ręce:
— Nie mogę dłużej, nie mogę...
Wypadł z sypialni i z płaczem ukląkł przy kozetce:
— Uspokój się, mamusiu, uspokój się — błagał.
— Pocóż ja ciebie urodziiiłam!... Ach! Ach! Ach! Poco ja takiej chwili dożyłam! Ach! Ach! Ach!...
— Ależ mateczko...
— Własną piersią wykarmiłam! Ach! Ach! Ach!
— Uspokój się, droga, jedyna mateczko...
— Na stare lata moje... Ach! Ach! Ach! Pocóż ja tego dożyłam!...
Józef chwycił ją za ręce i okrywając je pocałunkami ślubował, że już dobrze, że pójdzie na medycynę.
Wszystkim kamień spadł z serca.
Józef z uścisków matki wpadł w ramiona rozczulonej ciotki, najdłużej jednak ściskała go Natka. Dowiedział się, że jest poczciwy, że ma złote serce, a choć to serce kurczyło mu się z żalu na wspomnienie warczących maszyn i ze smutku w przewidywaniu lancetów i zapachów lekarstw — uśmiechnął się przecie.
Nareszcie był znowu spokój i zgoda i radość w rodzinie.
— Synku mój kochany — tuliła go ze wzruszeniem pani Domaszkowa — wiedziałam, że nie jesteś z kamienia i że masz swój rozsądek. Napewno i pan Cezary twoje postanowienie pochwali i dalszej pomocy nie odmówi.
Na dźwięk imienia stryja Józef drgnął. Prawda, przecież stryjowi musi jeszcze pójść podziękować. Tylko nie wiadomo, czy stryj jest w Warszawie, czy już wyjechał zagranicę. Gdybyż wyjechał!
Bał się stryja Cezarego jak ognia. Widział go zaledwie kilka razy w życiu, tego siwego surowego pana z długim nosem, którego wszyscy w rodzinie nie nazywali inaczej, jak „panem Cezarym“ i którego wszyscy bali się tak, jak i sam Józef.
to wielki bogacz, że jest człowiekiem bardzo złym,
Wiedział o stryju dużo, bardzo dużo, że jest
bez serca dla rodziny i bez sumienia, czego najlepszym dowodem było to, że płacił za Józefa gimnazjum, a mógłby przecie dawać i na jego utrzymanie, albo wziąć go na mieszkanie do siebie. Ale sknera ten sam zajmował aż dwanaście pokojów, będąc starym kawalerem i ani myślał zająć się losem rodzonego bratanka.
Wprawdzie od czasu do czasu dawał doraźnie po kilkadziesiąt rubli rodzinie na zażegnanie różnych klęsk, ale w swojej pysze nie chciał przyjmować nikogo, tylko kazał załatwiać prośby listownie, jak z jakimś urzędem.
W jednem tylko przejawiało się zainteresowanie pana Cezarego dla bratanka: — żądał, by ten dostarczał mu wszystkie wypracowania szkolne, jakie napisał. To też Józef cierpiał przy tych wypracowaniach podwójnie, wiedząc, że nietylko nauczyciel będzie je czytał, ale i srogi stryj. Ileż pracy wkładał w każdą literkę, by była zgrabna i czytelna! (D. c. n.).