Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/70

Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 69
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Ja mam posiedzenie o szóstej — zaczął — ale jestem pewien, że do ósmej, najdalej do dziewiątej załatwię się z tem... No i wówczas... Chyba nie będzie zapóźno?
— Nie. Dancing jest do dwunastej — sucho powiedział Neuman.
— Właśnie... hm... więc może wpadnę...
— Panie Józefie! — położył mu rękę na kolanie — mówmy otwarcie.
— Ależ proszę — zaczerwienił się Domaszko.
— Otóż... nie o to chodzi, ale o to, czy pan ma wogóle zamiar pogodzić się z moją córką. Jesteśmy mężczyznami i chyba stać nas na jasne postawienie sprawy. Tak, czy nie?
— Ja bynajmniej, zapewniam mecenasa, nie mam najmniejszego żalu do panny Rosiczki. Przeciwnie, chyba nie wątpi pan, że żywię dla niej, jak i dla całego domu państwa, jak najserdeczniejsze uczucia sympatji.
— Ale tak, czy nie?
— Więc... tak.
— Zatem przyjdzie pan do Europejskiego?
— Przyjdę.
— No, wiedziałem, panie Józefie, że się porozumiemy. Sługa uniżony. Do zobaczenia!...
I cóż z tego — myślał Józef — przyrzekłem, więc pójdę, ale niech nie wyobrażają sobie, że coś na tem zyskają.
Jednak nie był z siebie zadowolony. Zresztą i latanie z domu do pani Krotyszowej, od pani Krotyszowej do domu i z domu na dancing — to też go nie pociągało.
Dlatego, gdy przyszedł profesor Chudek, zastał Domaszkę w kwaśnym humorze:
— Cóż to — zdziwił się — pomyłka w numerze?
— W jakim znowu numerze?
— No, w loteryjnym. Zrana był kontent i rozdyndany, jakby mu kto w kieszeń napluł, a teraz nos na kwintę.
— Daj pan spokój, profesorze. Mam dość zmartwień.
— Tak? No więc przyniosłem panu jeszcze jedno.
Wydobył z kieszeni pierwszą część artykułu Domaszki o paryskich latach Słowackiego. Część ta miała pójść w najbliższym numerze tygodnika. Gdy Józef rozwinął rękopis krew napłynęła mu do policzków: manuskrypt był bezlitośnie pokreślony czerwonym ołówkiem, w paru miejscach rozdarty.
— Kto to zrobił — zaryczał — kto śmiał to zrobić?
— Piotrowicz — niedbale wyjaśnił profesor — prosił mnie, by panu oddać i powiedzieć, że w tej formie rzecz nie pójdzie do druku.
— Taak?... A ja panu powiadam, że pójdzie!
— To nie znasz pan Piotrowicza, panie Domaszko. Jemu sam djabeł nie kazałby umieścić tego, czego on nie zechce.
— A ja panu powiadam!... — pienił się Józef.
— Powiadaj pan jemu, co pan mnie dziurę w brzuchu wiercisz.
— To bezczelność! Piotrowicz pojęcia nie ma o tej epoce wogóle, a wtyka tu jakieś idjotyczne znaki zapytania, jakieś uwagi... O, moi drodzy!...
— A to nudziarz z pana — stęknął Chudek — bierz pan kapelusz i chodźmy.
Józef automatycznie wyszedł za profesorem i zrównał się z nim dopiero na ulicy:
— A pan co na to powie — sapał — czy pańskiem zdaniem jest dopuszczalne, by wydawcy, by właścicielowi...
— To zależy od trzech rzeczy — przerwał Chudek — primo: co, secundo: komu i tertjo: jak. Nie czytałem, nie wiem, słyszeć nie chcę. Stawia pan taksa?
Józef kiwnął na przejeżdżający samochód.
— Rynek Starego Miasta — rzucił adres profesor.
— To pani Krotyszowa mieszka na Rynku?
— No tak. Nie wiedział pan? Przecież to ona była główną inicjatorką polichromji.
— Nie wiedziałem.
— A uważaj pan tam na Bubę.
— Na jaką znowu Bubę? — zdziwił się Józef, pomału opanowując swą wściekłość.
— Buba jest koszernym blondynem płci męskiej.
— Żyd?
— Nie.
— Więc dlaczego koszerny?
— Hm... on jest koszerny. Rozumie pan: sporządzony według wszelkich zasad, reguł i przepisów. Niema w nim nic, coby nie było wskazane, zalecane, należyte. Arcydzieło.
Józef wzruszył ramionami. Co go to obchodziło. Obecnie najważniejsze było: spotka tam Piotrowicza, czy nie, a jeżeli spotka, jak należy się wobec niego zachować.
Przed pięknie wymalowaną kamieniczką wysiedli i weszli na pierwsze piętro krętemi schodkami. Nie było tu dzwonka, lecz trzeba było stukać pięknie rzeźbioną kołatką. Schody połyskiwały froterowaną posadzką, ale gdy znaleźli się w przedpokoju, Domaszko zdziwił się, że zarówno tu, jak i w dalszych, przez otwarte drzwi widocznych pokojach podłoga była z szerokich do biała wymytych niemalowanych desek.
Pokojówka, która im otworzyła, wyglądała równie niespodziewanie. Gdyby nie biały fartuszek, wziąłby ją za panienkę z pensji. Wyglądała misternie, subtelnie i pastelowo, a gdy oddawał jej kapelusz, spostrzegł, że palce ma wymanicurowane o różowych lśniących paznokciach.
— Pani przyjmuje, oczywiście? — tubalnie zapytał profesor.
— Tak jest, panie profesorze — odpowiedziała melodyjnym głosikiem.
— A... czy jest pan Piotrowicz? — zainteresował się Domaszko.

(D. c. n.).